Czytam powoli, smakując litery. Oceniam ostrożnie, lecz jestem wybredna ...

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

religijny ateizm?

Trudno się spodziewać u miłośnika szelestu papieru i zapachu zadrukowanych kartek, że będzie lubił ebooki. Dlatego sama ich nie kupuje, ale zdarzyło się wygrać. Oczywiście, nie czytałam go na komputerze, lecz szarlatańskim sposobem zmusiłam drukarkę by wypluła jakąś namiastkę książki i wzięłam się za lekturę.
Temat ciekawy, choć tak stary jak sam ateizm. „Horton antyreligious” to książka traktująca o religii i absurdach z nią związanych, ma być w założeniu ‘oprogramowaniem antyreligijnym’ chroniącym nasz umysł.
Niewielkich rozmiarów ebook czyta się szybko, napisany lekkim, trochę ‘gazetowym’ a nawet ‘portalowym’ językiem, jest zbiorem luźno powiązanych refleksji. Ma formę podobną do eseju, każdy rozdział ma jakby swój ‘przedrozdział’, który jest wstępem do omawianej kwestii, wprowadza to pewien rodzaj porządku, ale jednocześnie nie pozwala uniknąć powtarzania pewnych rzeczy dwukrotnie a nawet trzykrotnie tylko trochę ‘przeinaczonych’.
Nie było dla mnie specjalnym zaskoczeniem to, że autor wie na temat katolicyzmu więcej niż niejeden wyznawca tej religii (co nie jest takie trudne, bo wielu z nich nawet nigdy na Biblię nie spojrzało) i w tej kwestii się nie rozczarowałam. Porusza on parę tematów, na które większość z nas nie zwróciłoby uwagi, choć jak dla mnie omawia je trochę zbyt zdawkowo.
Nie jestem zwolennikiem żadnych skrajności, ani specjalnej religijności, ani zdecydowanej antyreligijności. Autor wprawdzie swój cel zaznacza jasno – nie zamierza nikomu bronić uczęszczania do kościoła i wyznawania swojej religii, lecz chce walczyć o prawa tych, którzy tej religii nie uznają – lecz nie udaje mu się uniknąć skrajności. Wbrew pozorom ateizm również potrafi być rodzajem religii i może mieć swoich fanatyków – autor złotego środka chyba nie znalazł i momentami jego zarzuty są dość absurdalne i niepotrzebne. Nie można całkowicie umniejszać wagi religii i sprowadzać jej do wiary w czerwonego kapturka.
Autorowi można to jednak wybaczyć, bo miewa spostrzeżenia również bardzo trafne i nieraz uśmiechałam się sama do siebie, że nie zwróciłam na to uwagi. Pozwala to odkryć nieznane nam tereny i samodzielnie i wreszcie świadomie zdecydować o tym, w co wierzymy, komu ufamy i jak reagujemy na argumenty Kościoła. Sam cel książki też nie jest błahy – zwraca on uwagę na to, jak religia bez pytania się o zgodę wkracza do naszego życia prywatnego i publicznego, jak umniejsza się naszą wolność wyboru próbując decydować nie tylko o tym, co właściwe lub nie dla katolików, ale także, co powinno być dozwolone lub nie dla całego społeczeństwa. Może czas wreszcie pogodzić się z tym, że w cywilizowanym państwie pewne rzeczy pozostawia się naszym sumieniom, nie zaś zakazuje, czy nakazuje?
Miejscami irytująca, lecz ostatecznie warta lektury.

wtorek, 16 sierpnia 2011

o cackaniu z Polską

Zawieszeni” to druga powieść Marty Zaraskiej, dziennikarki, fotografki i pisarki. Opowiada ona o Ewie, która za namową Kuby, fotografa polskiego pochodzenia, wyjeżdża do Kanady. Za morzem czeka ją wiele rozczarowań, ale też wiele radości. Jest to książka o życiu na emigracji, o tęsknocie za krajem, który z daleka wydaje się jakiś bliższy, opowieść o ludziach, o ich priorytetach, o marzeniach, pragnieniach, uczuciach.
„Polska to choroba przyjemna, na którą tak wzniośle się cierpi. Mile jest kochać Polskę z daleka, wiedzieć, że ona-tam-jest, taka piękna i pełna ideałów. Na emigracji z Polską się cacka, pieści się ją, poleruje na błysk. Stawia się ją na kominku i wzdycha. W Polsce Polskę się depce i wygraża się na nią pięściami.”
A więc są pytania też o patriotyzm, o to dlaczego ci wielce zakochani w ojczyźnie emigranci nie chcą do kraju wrócić – przecież to już nie to samo, co kiedyś, można to zrobić w każdej chwili. Autorka w zręczny sposób pyta o tę tęsknotę, której nie chcemy się pozbyć, z którą nam dobrze. Porusza problem obcości, tego jak my się postrzegamy jako emigranci i jak nas postrzegają tam. Pisze o tym, że jeśli człowiek zrobi pierwszy krok poza próg, już nigdy nie wróci taki sam, definicja ‘domu’ przeobrazi się, zmieni znaczenie lub całkiem je utraci, bo w ogóle go nie będzie, ani w ojczyźnie, ani na obczyźnie, nigdzie nie będzie już ‘u siebie’.
To oczywiście nie tylko opowieść o emigracji, lecz też historia pewnej kobiety, jej zmagań ze światem, poszukiwań. Bo główna bohaterka, jak każdy z nas, szuka odpowiedzi na pytanie, czego właściwie szuka, czego chce od życia. O miłości, o pracy, o przyjaciołach, rozczarowaniach, porażkach i zwycięstwach. Po prostu o ludziach.
W powieści ważne jest też pytanie o dzisiejsze tempo życia. Temat przetrawiony już tyle razy, że aż brzydzi, lecz w rozważaniach o książce pominąć go nie można, bo gra w niej ważną rolę. To jest chyba w sumie najsłabszy punkt powieści, która staje się przez to momentami drażniąco moralizatorska i wpadająca w banał. Konfrontacja dwóch bohaterek – Ewy i Olgi, także emigrantki – jest trochę zbyt jaskrawa. Osobiście nie lubię popadania w żadne skrajności, a te postacie, choć skrajnie różne, nie potrafią uniknąć przesady. Ewa ma być symbolem dzisiejszego obywatela świata, ciągle zabieganego, pracoholika, nastawionego na sukces. Olga to idealistka, bez telewizora, zadowala się każdą pracą, byle nie szkodziła środowisku. Autorka stara się im nadać kolorów i nie budować na zasadzie opozycji, lecz nie zawsze jej to wychodzi, teoretycznie nikogo nie potępia, ale jej opinia wydaje się być zbyt oczywista. Ja takiego moralizatorstwa nie lubię i takich trochę ‘papierowych’, tak skrajnych, że aż symbolicznych postaci też nie.
Poza tym opowieść przyjemna, trochę naiwna, trochę bajkowa, z happy endem, choć może niekoniecznie takim, jakiego byśmy się spodziewali i za to plus. Jakby niedokończona, jakby autorka sama nie wiedziała, co jej bohaterka powinna zrobić dalej, lecz to nie razi, tylko zastanawia. Ma pewne niedociągnięcia, czuje się, że autorka stawia swoje pierwsze kroki, lecz warta uwagi i lektury ze względu na temat, który porusza, sprawa emigracji rozegrana dobrze i wiarygodnie.

/Recenzja miała być oczywiście znacznie wcześniej, ale późnowakacyjny leń nie puszczał :)

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

dwóch kochanków i fatum


Maria Kuncewiczowa to jedna z tych autorek, które wyraźnie zaznaczyły się w polskiej literaturze, co potwierdza przyznany jej Złoty Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury, jak i inne nagrody oraz przyznany jej przez Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej tytuł doktora honoris causa. Kobieta światowa, oprócz własnej twórczości promowała też cudzą, opracowując antologie polskiej literatury współczesnej w języku angielskim.
Ja miałam przyjemność rozpocząć przygodę z jej twórczością niejako od początku, bo jest to jej pierwsza powieść (w zasadzie mikropowieść), jaka powstała, a mam na myśli „Twarz mężczyzny”. Potem przeskoczyłam prawie na sam koniec – do „Tristana 1946” i to o tej powieści chciałabym napisać parę słów.
Twórczość Kuncewiczowej to literatura kobieca w szerokim tego pojęcia rozumieniu, poczynając od fabuły przez język. Te książki mogła napisać tylko kobieta kobiecie, lecz nie jest to bynajmniej żadna zniewaga ani też nie odradzam tej książki osobnikom płci przeciwnej. A ‘Tristan 1946’ to w dodatku proza bardzo polska, z romantycznym zacięciem i sentymentalnym choć świadomym rzeczywistości spojrzeniem w przeszłość.
Ktoś kto choćby liznął języka Kuncewiczowej przyzna mi rację, że jest to język specyficzny, na dłuższą metę dla mnie drażniący, ale pojedynczo zachwycający swoją lekką poetyckością, rozmarzeniem i uważnym przyglądaniem się światu. Książka ciągnie się powoli, pochyla się nad każdą najdrobniejszą emocją, nie bagatelizuje żadnych wydarzeń, rozciąga, z detektywistyczną manierą bada każdy szczegół.
„Tristan 1946” opowiada o niesamowitym uczuciu, które łączy Michała, ‘polskiego bandytę’ i irlandzką ‘twarz roku’ Kathleen. Narracja jest w całości pierwszoosobowa, lecz prowadzona jest ona z różnych punktów widzenia, raz przez matkę Michała, Wandę, która do Pensallos wyjechała jeszcze przed wojną, rozstając się z mężem i synem, Michała, Kathleen i innych bohaterów. To daje ten niesamowity efekt bliskości bohaterów, z którymi łatwo się utożsamiamy i tym samym równie łatwo wszystko wybaczamy. W trakcie czytania wszystkie decyzje, które pewnie u innych potępilibyśmy, dla bohaterów wydają nam się naturalne i oczywiste. Fatum wydaje się być jednym z bohaterów powieści, już od pierwszych stron pojawiają się analogie do historii Tristana i Izoldy, wszystko jest jak jakaś gra, przedstawienie, w którym wszyscy mają do spełnienia jakąś rolę i nie mogą nic na to poradzić. Kathleen mówi w pewnym momencie: ‘Przebaczyłam mu, nie nie przebaczyłam, czy można przebaczyć deszczowi że pada? pada bo musi Michał jest taki jaki jest Michał jest taki jakiego potrzebuję do życia.’ Mimo tego, że to, co spotyka głównych bohaterów to wydarzenia niezwykłe, główni bohaterowie wydają się być jakby wobec nich bierni, dają się im ponieść, nie zważając na konsekwencje, wchodzą w role postaci rodem z średniowiecznego romansu, dostrzegają to, lecz nie starają się zmienić.
Kuncewiczowa kreuje pewną utopię miłości idealnej, nieśmiertelnej, inspirowanej „Dziejami Tristana i Izoldy”, kreuje ją a jednocześnie podważa i znów urzeczywistnia, bawiąc się tym pomysłem, odrealniając i urealniając go na przemian. Utopia przeradza się w antyutopię i znowu w utopię, historia jest niejednoznaczna, nie daje się osądzić, bo ‘tak musiało być’. Historia rodem z romansu, a jednocześnie jakaś bardziej codzienna, romantyczna a zarazem ironiczna wobec samej siebie, wielkie słowa wypowiadane są mimochodem, wielkie uczucia bardziej codzienne.
Nie bez znaczenia pozostaje kwestia pamięci i rozprawienia się z przeszłością tytułowego Tristana. Przeżył wojnę, widział śmierć człowieka, zabił ‘smoka’. Wojna zabrała mu bliskich, pozostawiając tylko gorzkie wspomnienia. ‘Nareszcie się pytam: „to znaczy, że pamięć nie jest potrzebna? Wszystko, co minęło, trzeba pogrzebać i zapomnieć?”. A on wielką igłą, chyba szewską zaszywa sobie dziurę w rękawie i powiada: – Pogrzebać – tak, zapomnieć – nie. Chodzi o to, żeby nie gnić za życia.’ To jednak nie jest takie proste, przeszłość budzi się w najmniej odpowiednich momentach, nie pozwala zasnąć i wkrada się w sen. Historia nie jest głównym bohaterem powieści, bo o niej mówi się niewiele, lecz ta przeszłość bardziej jednostkowa, ta osobista, daje Michałowi w kość. To nie tylko powieść o miłości, lecz także o pamięci i życiu ‘z przeszłością’.
To przede wszystkim powieść o uczuciach, szerokiej gamie uczuć i poglądach, poglądach na świat, na życie, na miłość. Kuncewiczowa z właściwą sobie starannością maluje portret ludzi tak od siebie różnych i tych wszystkich roli, które grają. W końcu wszyscy w życiu, jak w teatrze, zakładamy różne maski.

wtorek, 2 sierpnia 2011

dla porządku

Z racji tego, że właśnie wróciłam i przywiozłam parę przeczytanych książek. Dla porządku.
Przeczytałam trzy:
1) zaczęłam od 'Kilku dni...'
2) by było jeszcze lżej przeczytałam 'Tyle jest gwiazd'
3) przypadkowo i dla urozmaicenia sięgnęłam po 'Pokochała...'
4) zaczęłam 'Pokój umarłych', autora nie pomnę, i moja podświadomość chyba zadziałała i zgubiłam ją gdzieś na basenie. Przepraszam za ten brak szacunku, ale nawet nie szukałam
Zapraszam więc do lektury tych trzech recenzji i możecie się spodziewać w najbliższym czasie jeszcze dwóch - jednej, którą miałam na ukończeniu przed wyjazdem, więc jej nawet ze sobą nie brałam :), czyli 'Tristan 1946" i drugiej, którą prawie skończyłam na wyjeździe, tj "Zawieszonych".
Miło was znowu czytać.

upadłam na siłowni i zapomniałam dziesięć lat mojego życia

Literatura kobieca to bardzo pojemne hasło – mieści w sobie banalne romanse, tanie wyciskacze łez i schematyczne powiastki z elementami humorystycznymi, które zazwyczaj kończą na wielkim ekranie z podpisem ‘komedia romantyczna’ a zarazem ciekawe powieści obyczajowe z nutką sceptycznej analizy społeczeństwa, rodziny i ogólnie stosunków międzyludzkich. Niby coś je łączy – a zarazem dzieli wszystko, dlatego odnoszę się do takich książek z pewną rezerwą. W „Kilka dni z życia Alice” coś mi się od razu spodobało, choć okładka dość typowa i nieprzyjemnie błyszcząca a główna bohaterka ma jedno z najbardziej żałosnych imion, jakie tylko mogłabym sobie wyobrazić – Alice Love. Może słoneczko mocniej przygrzało a może przedwyjazdowy nastrój mnie dopadł – ale nie zniechęciłam się i… słusznie.
Autorką „Kilku dni…” jest Liane Moriarty, australijska pisarka, która oprócz literatury kobiecej ‘uprawia’ też młodzieżową, lecz już pod pseudonimem. Wspomnianą powieść zaś na szklany ekran przenieść planuje wytwórnia Fox Pictures. Opowiada ona o tytułowej Alice, która pewnego dnia przewróciła się na siłowni a w szpitalu okazuje się, że jest przekonana, że ma lat 29, kochającego męża a w brzuchu nosi swojego pierwszego syna, chociaż jest 10 lat starsza, z mężem się rozwodzi i ma już trójkę dzieci. W jej życiu zmieniło się prawie wszystko – relacje z siostrą, z ‘partnerem na całe życie’, z jej dotychczasowymi przyjaciółmi. Wszystko jest nie tak jak powinno, nie tak, jak sobie to wyobrażała a ona nie rozumie dlaczego i otoczenie nie jest zbyt skłonne wyjaśniać te bolesne kwestie, ufając, że wkrótce sama sobie wszystko przypomni. Tymczasem nic takiego się nie dzieje a Alice zaczyna podejmować decyzje i zmieniać rzeczy, które ‘miały być inaczej’.
Można powiedzieć, że główna bohaterka łączy w sobie elementy zewnętrznego obserwatora a zarazem uczestnika wydarzeń. Powoli, małymi kroczkami, wraz z nią, dowiadujemy się wszystkiego o wydarzeniach, które miały miejsce w ciągu 10 lat. Niby niewiele – lecz w życiu Alice zmienia się praktycznie wszystko. Także ona jest inna, jakaś mniej radosna i beztroska, jakaś zgorzkniała, przestraszona i odrażająco snobistyczna. Dba o siebie, schudła, chodzi na siłownię, jest surowa i stanowcza. W dodatku prowadzi okropną kłótnię z mężem o dzieci. Ma prawie 40 lat i tak teraz wygląda jej życie, które z bólem konfrontuje ze swoimi marzeniami i oczekiwaniami sprzed tych 10 lat. Jej siostra też się zmieniła – jakby osłabła, przestała być tą twardą Elisabeth, która zawsze radziła jej, co ma robić. Teraz to ona zdaje się wołać o pomoc, ponieważ jej także wszystko się skomplikowało.
W to życie wchodzimy gładko, książkę czyta się szybko i przyjemnie nawet w podskakującym autokarze i przy jednoczesnym słuchaniu przewodniczki. Książka na miarę dzisiejszego znudzonego społeczeństwa – przejrzysta, wciągająca, skonstruowana tyle ciekawie, że sytuację śledzimy aż z trzech stron – tytułowej bohaterki, o której opowiada się w trzeciej osobie (niejako trzon powieści), Elisabeth, która pisze swoją ‘pracę domową’ zadaną jej przez psychoterapeutę i wreszcie przyszywanej babci Alice, która pisze swojego bloga (do tego nawet komentarze pod wpisami!). Warsztatowo powieść trzyma się naprawdę nieźle, choć co uważniejszy czytelnik z pewnością bolał będzie nad polskim tłumaczeniem, które miejscami jest nienaturalne i korektą, na którą pewnie było za mało czasu. Nie jest to może powieść wysokich lotów, ale też do takiej nie pretenduje, nie nudzi pseudopsychologicznymi rozważaniami nad ludzką naturą, lecz opowiada ciekawą historię, przedstawia pewien problem, z którym w mniejszym lub większym stopniu i rodzimy czytelnik się utożsami i przełoży na polskie realia. Opowiada o rodzinie, o macierzyństwie, o kobietach, o ich pragnieniach i uczuciach, o życiu w dzisiejszym świecie. Autorka robi to sprawnie i z tej ‘zwykłej’ opowieści czyni coś poruszającego i wartego uwagi, coś więcej nawet niż ‘urlopową’ lekturę, lecz wystarczająco lekką i ‘łatwostrawną’ nawet przy wysokich temperaturach. Polecam. Na każdą pogodę w sumie.


z zastrzeżeniem: dla samotnych nastolatek na wakacjach

Giulia Carcasi ma dwadzieścia lat mieszka i studiuje medycynę w Rzymie a ja trzymam w rękach jej pierwszą książkę o ckliwie romantycznym tytule „Tyle jest gwiazd”.
Już na wstępie należy zaznaczyć, że jest to książka młodzieżowa i to z kategorii tych przeznaczonych dla samotnych nastolatek na wakacjach. Piszę to już teraz, bo to pierwsza refleksja jaka się może nasunąć na widok tej książeczki (tytuł, okładka, pomysł, opis, autorka…). Można jej zaufać.
Książkę czyta się dość nietypowo, bo z dwóch stron, nie jest to wynalazek autorki, ale rzecz ciekawa. Ciekawa tym bardziej, że z każdej strony czytamy tę samą historię, z tymi samymi bohaterami i wydarzeniami, lecz z dwóch punktów widzenia, ta sama opowieść na dwa głosy. Od początku wydało mi się to intrygującym eksperymentem, ale obawiałam się, że nawet jeśli pierwsza część będzie udana, to druga już nie, bo przecież będę wiedziała, co dalej. Obawy niesłuszne, nie dlatego, że ta druga część przewidywalną nie była, ale dlatego, że to nie o ciąg wydarzeń w powieści chodzi, ale o odmienne punkty widzenia, uczucia, które różnią się podobieństwami. Zresztą nie było też tak, że wszystko było takie same, w końcu są to opowieści głównych bohaterów i to różnych płci! Każdy z nich zwraca uwagę na inne rzeczy, inne uwypukla, inne bagatelizuje, inaczej zapamiętuje słowa i gesty, inaczej je interpretuje.
Opowieść na dwa głosy – jeden Alice, drugi Carla, dwóch licealistów przed maturą. Opowieść o miłości, o tym jak się różnimy, jak siebie potrzebujemy, o pragnieniach, o intuicji, o błędach i sukcesach, o szkole. Czyli to, co każda nastolatka ma na co dzień i z chęcią sobie o tym na wakacjach poczyta. Jest w dodatku kolejny przykład na wbijany nam już od dzieciństwa przez twórców bajek Disneya mit o księciu z bajki i o tym, że każdy znajdzie swoją ‘drugą połówkę’. Jest to miejscami drażniące, z tendencjami moralizatorskimi i aż przesadnie jak dla mnie naiwne, ale czyta się szybko, więc i czasu nie szkoda za bardzo. Niezbyt ambitne a nawet trochę zbyt banalne, ale tak leciutkie jak na wakacyjną lekturę przystało. Ani nie polecam, ani nie odradzam, nie zachwyca, ale też nie odrzuca.

niestraszny horror o życiu

Pana Kinga pewnie nikomu przedstawiać nie trzeba, amerykański pisarz, nagrodzony DCAL (medal za wybitny wkład w literaturę amerykańską), autor głównie powieści grozy. Za to „Pokochała Toma Gordona” przedstawić chyba nawet należy, bo to nie jest jego najbardziej znane dzieło. W Polsce została wydana w tym samym roku, co oryginał, a więc w 1999, ja mam w łapkach jej wznowienie z 2008. Znana chyba głównie z tego, że jest cienka. Naprawdę.
W sumie zabrałam się za jej lekturę całkiem przypadkowo, bo choć już wcześniej planowałam przygodę z tym autorem (tak! To mój pierwszy raz), to raczej od czegoś bardziej ‘kultowego’. W sumie kupiłam ją sama, ale jako prezent dla mojego taty, który przeczytał ją i widząc mnie jak (już zwyczajowo) marudzę, że wzięłam za mało książek na wczasy, podrzucił mi ją.
Największy problem z tą powieścią jest problem z jej zakwalifikowaniem. Niby horror, lecz w sumie, ani to straszny, ani jakoś specjalnie nierealistyczny. Mała dziewczynka jest na spacerze z mamą i bratem, którzy jak zwykle kłócą się o to, że on chce wrócić do ojca, a ona mu na to nie pozwala. Trisha, bo tak nazywa się główna bohaterka, próbuje im przeszkodzić, bo musi iść w krzaczki ‘za potrzebą’, ale zajęci sobą, nie dostrzegają jej. Idzie więc sama i splotem okoliczności zaszywa się tak daleko w las, że nie wie już jak wrócić i gubi się w lesie. Dziennie przemierza kilometry, pijąc wodę z rzeki i żywiąc się tym, co daje jej natura, cały czas śledzona przez nieznane Coś. Wszystko odbywa się na granicy realności i snu, Trisha wyobraża sobie, że towarzyszy jej tytułowy Tom Gordon, którego jest wierną fanką i objaśnia jej, jak zwyciężać.
W sumie całą powieść niewiele się dzieje, dziewczynka cały czas upada i się podnosi, popełnia błędy i podejmuje właściwe decyzje. Dorasta. Nie traktowałabym jednak tego w kategoriach jakiejś metafory samego procesu dorastania, niby powieść drogi, niby dziewczynka sama w lesie… ale autor nie sili się na jakieś psychologiczne analizy. Skoro nie dorastanie, to co? Trochę refleksji o religii i o bogu się pojawia. Mała dziewczynka właśnie takie sobie stawia pytania, sama w lesie ma potrzebę się do kogoś pomodlić, nikt jednak ją o bogu nie uczył, jej mama jest niewierząca, jej tata w odpowiedzi na pytanie mówił coś o ‘niesłyszalnym’. Ale Trisha nie potrzebuje boga, którego nie ma. Bóg Toma Gordona, na którego pokazuje, gdy wygra, też na niewiele się zdaje. To jednak nie jest też główny motyw powieści – rozważania o wierze grają nie pierwsze, ale może drugie skrzypce.
A więc nie dorastanie i nie religia, więc może o zwycięstwie? O tym w końcu opowiada jej Tom Gordon, gdy jej towarzyszy. Jak się wygrywa, jak ma zwyciężyć tę wędrówkę, jak ma zmierzyć się z tym Czymś. Ważny motyw, lecz nie kluczowy.
Bo ta powieść nie jest o niczym konkretnym, to był chyba mój jedyny ból, podczas jej czytania. Jest trochę rozmydlona, jakby autor chciał zamknąć cały przepis na życie w tych niecałych dwustu stronach. To sprawia, że gdy ją kończymy, sami nie wiemy, co o niej myśleć, takie ‘o, skończyło się’. Nie jest moralizatorska, gdyby ktoś się tego obawiał, nie serwuje się nam tanich aforyzmów, choć znalazłaby się jakaś myśl idealna do pamiętnika. Czyta się w sumie miło, lecz nie zachwyca. Czy warto? Sama nie wiem, taka krótka refleksja o życiu pana Kinga. W sumie czemu nie?