Czytam powoli, smakując litery. Oceniam ostrożnie, lecz jestem wybredna ...

piątek, 15 lutego 2013

Śmierć frajerom!

/ Nie było mnie tu już od ponad roku i miałam zamiar już nie wracać, jak do wielu rzeczy, które kiedyś z zapałem zaczęłam a potem już bez zapału kończyłam. Ale odczułam potrzebę żeby wrócić. I oto jestem. Po drodze przeczytałam wiele, wiele wartych zrecenzowania pozycji, ale pewnie nawet nie mogłabym sobie ich wszystkich jakoś po kolei przypomnieć. Pewnie dlatego też wracam. Żeby nie zapominać.
Poza tym też dlatego, że odkryłam bloga Zwierza i pomyślałam, że byłoby cudownie zrobić coś takiego z książkami. Potem sobie przypomniałam, że już w sumie kiedyś próbowałam ; )

"Kochanie, zabiłam nasze koty" to ostatnia powieść Doroty Masłowskiej, która podbiła rynek księgarski swoją "Wojną..." (którą absurdalnie planuję przeczytać w dalszej kolejności). Bardzo wyczekiwana, pięknie wydana w twardej okładce, choć jak dla mnie z nieco zbyt dużymi literami, opowiada o Farah. Fah jest, jak można się domyślić, Amerykanką, ale to wcale nie przeszkadza, bo jej historia jest na wskroś uniwersalna. To przede wszystkim opowieść o samotności.
"Koty - to jest o kotach, będzie pani zachwycona" - ten cytat z Cohna daje sobie Masłowska za motto i jest to jakiś rodzaj przedstawienia się. Potem dodaje przecież już od siebie, że kot (bo jest tylko jeden) leżał na ulicy przed domem 'ni to grzejąc się w słońcu, ni to raczej jednak nie żyjąc, wnosząc z faktu, że nie było słońca ani żadnych innych przyczyn, by leżeć wśród pędzących samochodów' i taka właśnie jest cała ta książka, i na tym można byłoby tę recenzję bezczelnie zakończyć. Ta książka jest bowiem bezczelna, jest kpiarska i bezpruderyjna. Wypełniona po brzegi czarnym humorem i absurdem roztacza przed czytelnikiem uroczy obrazek współczesnego człowieka, który jest tak żałosny, że aż chciałoby się go przytulić.
'Jej metafory, porównania, sposób opowiadania, cały sposób, budzą zdumienie, potem rozbawienie, a nierzadko wrażenie autentycznej poezji' napisał o Masłowskiej Mrożek i trudno byłoby się z nim nie zgodzić. Także gdy mówi, że ta umie opowiadać, bo a i owszem - umie - choć zdaje się o samą opowieść zbytnio nie troszczyć, ani o ciąg przyczynowo-skutkowy, ani o prawdopodobieństwo, ani o iluzję braku opowieści. Tak przecież buduje się 'porządną' powieść - jak styl zerowy w kinie - żeby czytelnik sądził, iż wcale mu się nie opowiada i żeby mieć stuprocentową pewność iż rozumie tok akcji. Masłowska bez specjalnych oporów czy zapowiedzi miesza sen z jawą i w sposób wyjątkowo bezczelny ujawnia się w powieści jako pisarz i narrator, i do tego nawet sam bohater!
Dość już jednak o formie, choć ta nie daje o sobie zapomnieć w toku czytania. To wrażenie poezji jest zresztą czytelnikowi niezbędne, by tę opowieść, naszpikowaną jakąś taką nieokrzesaną brutalnością i oryginalnie epatującą seksem w ogóle przełknąć. Jest to więc taka rozmowa Masłowskiej z czytelnikiem o współczesności, którą niewielu z nas odważyłoby się poprowadzić i to tylko z kimś bliskim, zaufanym i rozumiejącym. Jest to rozmowa absolutnie szczera, nawet jeśli nie zawsze wyrażona zupełnie wprost a poukrywana za symbolicznymi przedmiotami, które co rusz wkradają się do opowieści. A jeśli można coś mniej ulotnego niż jakieś wrażenie czy pobieżny namysł na koniec z tego wszystkiego ukuć to będzie to refleksja o samotności człowieka. "Kochasz się z kimś i myślisz już, że będzie z tobą razem z  tobą, że zlepicie się i będziecie tak na zawsze, głowa w głowę, serce w serce, że w wielkim ognisku miłości spalisz tę samotność, ten cały tłuszcz życia, druzgocącą ohydę własnego istnienia! A tymczasem: on tylko wstaje i idzie do łazienki się wysikać, a ty leżysz i patrzysz na zwały cellulitisu, które niegdyś były twoimi udami" - zwierza się jedna z bohaterek, Jo, przyjaciółka Fah. Wciąż jednak próbują tego wszyscy aktorzy tego niezbyt pocieszającego przedstawienia - pokonać tę samotność, poczuć jakąś bliskość, która zapełniłaby wewnętrzną pustkę. To, zdaje mi się, nieczęsta opowieść, ale przy tym jak nam wszystkim znana (może dlatego też nieczęsta). Lubimy w końcu szukać w książce pocieszenia, chcemy przy napisie 'koniec' przeczytać 'dobry' a w każdym razie mieć takie poczucie, że wszystko, przynajmniej na kartkach papieru, będzie zupełnie fajnie. U Masłowskiej pocieszenia nie znajdziemy.
Kid President powiedziałby pewnie, że możemy o tej samotności popłakać albo potańczyć. Masłowska pewnie powiedziałaby, że możemy się z niej pośmiać, wykpić ją. Nawet jeśli i my zrobimy się mali, to ta samotność też wyda się taka mała i śmieszna a w każdym razie jakaś swojska i na swój sposób wspólnotowa. Tkwimy w końcu w niej wszyscy.
To powieść z pewnością nie dla każdego, nie z tych przyjemnie lekkich lektur na plażę, choć też nie całkiem poważna. Łatwo się w niej 'odnaleźć', ale to odnalezienie niekoniecznie oczekiwane a w każdym razie nie podejrzewam, by przez wszystkich. Przede wszystkim zaś - trzeba rozkochać się w tym masłowskim języku, by czytanie przyniosło jakiś rodzaj masochistycznej rozkoszy, którą i mi dostarczyło.