Pana Kinga pewnie nikomu przedstawiać nie trzeba, amerykański pisarz, nagrodzony DCAL (medal za wybitny wkład w literaturę amerykańską), autor głównie powieści grozy. Za to „Pokochała Toma Gordona” przedstawić chyba nawet należy, bo to nie jest jego najbardziej znane dzieło. W Polsce została wydana w tym samym roku, co oryginał, a więc w 1999, ja mam w łapkach jej wznowienie z 2008. Znana chyba głównie z tego, że jest cienka. Naprawdę.
W sumie zabrałam się za jej lekturę całkiem przypadkowo, bo choć już wcześniej planowałam przygodę z tym autorem (tak! To mój pierwszy raz), to raczej od czegoś bardziej ‘kultowego’. W sumie kupiłam ją sama, ale jako prezent dla mojego taty, który przeczytał ją i widząc mnie jak (już zwyczajowo) marudzę, że wzięłam za mało książek na wczasy, podrzucił mi ją.
Największy problem z tą powieścią jest problem z jej zakwalifikowaniem. Niby horror, lecz w sumie, ani to straszny, ani jakoś specjalnie nierealistyczny. Mała dziewczynka jest na spacerze z mamą i bratem, którzy jak zwykle kłócą się o to, że on chce wrócić do ojca, a ona mu na to nie pozwala. Trisha, bo tak nazywa się główna bohaterka, próbuje im przeszkodzić, bo musi iść w krzaczki ‘za potrzebą’, ale zajęci sobą, nie dostrzegają jej. Idzie więc sama i splotem okoliczności zaszywa się tak daleko w las, że nie wie już jak wrócić i gubi się w lesie. Dziennie przemierza kilometry, pijąc wodę z rzeki i żywiąc się tym, co daje jej natura, cały czas śledzona przez nieznane Coś. Wszystko odbywa się na granicy realności i snu, Trisha wyobraża sobie, że towarzyszy jej tytułowy Tom Gordon, którego jest wierną fanką i objaśnia jej, jak zwyciężać.
W sumie całą powieść niewiele się dzieje, dziewczynka cały czas upada i się podnosi, popełnia błędy i podejmuje właściwe decyzje. Dorasta. Nie traktowałabym jednak tego w kategoriach jakiejś metafory samego procesu dorastania, niby powieść drogi, niby dziewczynka sama w lesie… ale autor nie sili się na jakieś psychologiczne analizy. Skoro nie dorastanie, to co? Trochę refleksji o religii i o bogu się pojawia. Mała dziewczynka właśnie takie sobie stawia pytania, sama w lesie ma potrzebę się do kogoś pomodlić, nikt jednak ją o bogu nie uczył, jej mama jest niewierząca, jej tata w odpowiedzi na pytanie mówił coś o ‘niesłyszalnym’. Ale Trisha nie potrzebuje boga, którego nie ma. Bóg Toma Gordona, na którego pokazuje, gdy wygra, też na niewiele się zdaje. To jednak nie jest też główny motyw powieści – rozważania o wierze grają nie pierwsze, ale może drugie skrzypce.
A więc nie dorastanie i nie religia, więc może o zwycięstwie? O tym w końcu opowiada jej Tom Gordon, gdy jej towarzyszy. Jak się wygrywa, jak ma zwyciężyć tę wędrówkę, jak ma zmierzyć się z tym Czymś. Ważny motyw, lecz nie kluczowy.
Bo ta powieść nie jest o niczym konkretnym, to był chyba mój jedyny ból, podczas jej czytania. Jest trochę rozmydlona, jakby autor chciał zamknąć cały przepis na życie w tych niecałych dwustu stronach. To sprawia, że gdy ją kończymy, sami nie wiemy, co o niej myśleć, takie ‘o, skończyło się’. Nie jest moralizatorska, gdyby ktoś się tego obawiał, nie serwuje się nam tanich aforyzmów, choć znalazłaby się jakaś myśl idealna do pamiętnika. Czyta się w sumie miło, lecz nie zachwyca. Czy warto? Sama nie wiem, taka krótka refleksja o życiu pana Kinga. W sumie czemu nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz