Czytam powoli, smakując litery. Oceniam ostrożnie, lecz jestem wybredna ...

piątek, 12 lipca 2013

Don Winslow - podwójny szpieg

/To nie tak, że nie czytam, to tak, że nie to, czego recenzje umiałabym napisać.

Jechałam na Openera i do pociągu potrzebowałam dobrej rozrywki. Sięgnęłam więc po książkę, która już pół roku czekała na dobry moment. Nazywa się, z niezrozumiałych dla mnie powodów, do połowy z angielska - "Savages. Ponad bezprawiem" i napisał ją niejaki Don Winslow. Powieścią zainspirował Olivera Stone'a, którego film mogliśmy oglądać jakiś czas temu w kinach z Hayek i Travoltą w rolach głównych. Swoje trzy grosze komentarza dodał sam Stephen King, który nazwał "Savages" - "Butch Cassidy i Sundance Kid ery karabinów maszynowych". Brzmi jak idealna lektura na wielogodzinną podróż pociągiem.

Być może drugi akapit to nie jest najwłaściwszy moment, by odpowiedzieć na tę hipotezę, ale nie będę was dłużej trzymać w niepewności - "Savages..." to jest idealna lektura na wielogodzinną podróż pociągiem. Także na wylegiwanie się na plaży albo upalny wieczór w domu spod znaku "nic mi się nie chce". Napisana lekko, ale z rozmachem, akcja łatwa do prześledzenia, w tym sensie, że zrozumiała, nie zaś dlatego, że można ją sobie samemu dopisać po trzech pierwszych zdaniach. Postacie być może aż nazbyt wyraziste i konsekwentne, ale nie sztampowe i bezbarwne. Ich postępowanie nie budzi w nas sprzeciwu o tyle, że jest spójne z prezentowanym przez nie światopoglądem, stylem życia, tokiem rozumowania. Co także cenne - autor nie proponuje nam czarno-białej opowieści, w której podział na tych "dobrych" i na tych "złych" byłby jednoznaczny - czytelnik nie ma większych wątpliwości, której stronie zaleca mu się kibicować, ale nie dostarcza mu się prostych argumentów do potępienia tej drugiej. Jest zabawnie, soczyście, trochę krwawo a zarazem bardzo gorąco. Czegóż chcieć więcej?

Być może ostatecznym argumentem, który może was albo zachęcić, albo zniechęcić jest fabuła. "Savages..." opowiada bowiem o dwóch facetach, którzy hodują trawę. Interes kręci się nieźle, wszystko dobrze im się układa, nawet pozornie zakręcone życie prywatne - łączy ich bowiem także miłość do jednej kobiety, która to uczucie odwzajemnia - w istocie jest "poukładane". Sielankę uroczego trójkąta przerywa narkotykowy kartel z Meksyku, którego szefowa, niezwykle charyzmatyczna postać a zarazem (jakby to miało się wykluczać) bardzo wrażliwa, niejako zmuszona sytuacją postanawia zagarnąć także rynek marihuany. Naszych dwóch bohaterów niechcący staje jej na drodze i tu zaczyna się niebezpieczna gra, chciałoby się powiedzieć, Dawida z Goliatem. 

Styl pisania Winslowa jest - jak na współczesną literaturę przystało - pokręcony. Zdania są krótkie, pourywane, mocno zsubiektywizowane. Miejscami to irytuje, ale można się przyzwyczaić. Najmniej udanym pomysłem wydają się wtrącenia stylizowane na scenariusz filmu, telenoweli albo telewizyjnego show - rozumiem, dlaczego zabieg ten został zastosowany, ale osobiście nie przypadł mi do gustu. A dlaczego został zastosowany? Bo ta książka nie aspiruje jedynie do bycia świetną rozrywką na wielogodzinną podróż pociągiem. Albo wylegiwanie się na plaży, a nawet upalny wieczór w domu spod znaku "nic mi się nie chce". Ma nieść znacznie poważniejsze, odrobinę zakamuflowane przesłanie (wydawca nazywa Winslowa "Tarantino literatury"). Najbardziej zewnętrzną warstwę przesłania streszcza się w cytacie: "Zawsze wiedział, że istnieją dwa światy: / Ten dziki / I ten mniej dziki. / Ten pierwszy to świat czystej, bezwzględnej siły, doboru naturalnego, karteli narkotykowych i szwadronów śmierci,  dyktatorów i autokratów, zamachów terrorystycznych, wojen między gangami, szczepowych nienawiści, masowych mordów, masowych gwałtów. / Ten drugi to świat czystej, cywilizowanej siły, rządów i wojska, korporacji międzynarodowych i banków, firm naftowych, szoku i trwogi, śmierci z nieba, ludobójstwa, masowych gwałtów gospodarczych. / I Chon wie... / Że to jeden i ten sam świat.". Głębiej kryje się coś trudniej nazywalnego, krytyka współczesności, powierzchowności, nietrwałości, "January Magazine" właśnie przez to przesłanie nazywa powieść Winslowa - "granatem błyskowym, rzuconym prosto w bezproduktywne serce pokolenia Y". To przewrotne - by bestseller New York Timesa był w istocie krytyką tego, co sam sobą prezentuje, jak podwójny szpieg.

czwartek, 18 kwietnia 2013

lepiej od Hrabala to opowiadają tylko jego bohaterowie

/źle się dzieje w państwie duńskim. Nie będę się spieszyć, ale ostatnio zwolniłam aż nadto. Będzie inaczej - tak postanawiam.

Bohumila Hrabala czytałam już Czułego Barbarzyńcę i wtedy odkryłam, że zdecydowanie chcę jeszcze. Po przeczytaniu zbiorku opowiadań pod tytułem Aferzyści wnioski są nawet bardziej stanowcze. Książkę, zdaję się, dorwałam w internecie za parę groszy, ale nie pamiętam, bo trochę poczekała na swoją kolej. Wydawnictwo Śląsk wydało ją w '83 i od tego czasu zamknęła w sobie dużo zapachów, co wraz z podrapaną obwolutą i pożółkłymi kartkami jej czytanie uczyniło doświadczeniem podobnym zaszyciu się gdzieś w małomiejskiej bibliotece i łowieniu książek, o których już nikt nie pamięta.

Na wstępie należy zaznaczyć, że ten zbiorek jest jedną z bardziej wysublimowanych pochwał krótkiej formy, którą (i to nie tylko literacką!) osobiście odkrywam coraz chętniej i z większą przyjemnością. Opowiadania są bardzo różnej długości, ale nawet przy tak niewielkiej własnej znajomości twórczości tego znakomitego pisarza (rzecz do nadrobienia!) łatwo rozpoznałam, że ich rozmiary pozwalają na zupełnie nowe odkrycie specyficznych talentów Hrabala.

Trudność tej recenzji polega, zdaję się, przede wszystkim na tym, że próbuje się ocenić na raz wiele mniejszych całości, z których każda zasłużyła na przynajmniej parę słów. Będę więc zmuszona pominąć tradycyjny element recenzji, który próbuje odpowiedzieć na pytanie 'o czym to jest?' i 'jak to jest napisane?" a od razu przejdę do pytania 'co to właściwie znaczy?'.

Hrabala się albo lubi, albo nie, co jest stwierdzeniem tylko pozornie banalnym. Od zawsze budził kontrowersje, co potwierdza umieszczona zamiast wstępu Krwawa ballada, którą napisali czytelnicy, będąca zbitką cytatów z listów, jakie otrzymał autor Aferzystów - jedni się zachwycają, drudzy się burzą a niektórzy wzruszają ramionami albo uśmiechają z zakłopotaniem. Ja z pewnością należę do pierwszej kategorii a to dlatego, że jego twórczość to dla mnie przede wszystkim fascynująca pochwała codzienności, afirmacja życia i w końcu zachwyt nad opowieścią. Jego bohaterowie na pierwszy rzut oka nie zdają się robić nic nadzwyczajnego a nagłówki gazet nie wydają się być najlepszym miejscem na ich nazwiska. Życie wychodzi im różnie, trudno zresztą szukać wspólnego mianownika, bo Hrabal kreśli wiele różnych sylwetek tak zwanych zwykłych ludzi. Tak przynajmniej podpowiada nam rozum, bo znowu serce podszeptuje, że to zupełnie oryginalne jednostki.

Trudno nazwać, uchwycić na czym ich nietypowość polega - łatwo stwierdzić można tylko, że najpiękniej wyraża się w tym, jak opowiadają. To bowiem robią oni w opowiadaniach najczęściej - rozmawiają. Wszystko, co się dzieje, cała fabuła wydaje się być tylko pretekstem, by pozwolić im się wypowiedzieć, by dać im głos i to za każdym razem inny, tak że czasem można odnieść wrażenie, że książkę napisało więcej niż jedna osoba, wiele osób, każdego bohatera inna. Rozmawiają o wszystkim, o tym, co ich spotyka, o pogodzie, o wyścigach, o pracy i o miłości, o tym, co piękne i o tym, co brzydkie, słowem - o życiu. Co niektórych burzy - są w swych refleksjach absolutnie szczerzy i bywa, że nie przebierają w słowach, są perwersyjni, pijani i niegrzeczni - oczywiście nie wszyscy.

Taki jest właśnie urok krótkiej formy - jest jak przelotna, nieangażująca pogawędka o życiu, jakiej nie można poprowadzić z powieścią, która ze swej natury jest jakby poważniejsza. Lektura Aferzystów to trochę 'wirtualna' rozmowa w barze z nieznajomym przy piwie. Wyjątkowo przyjemna rozmowa.

piątek, 15 lutego 2013

Śmierć frajerom!

/ Nie było mnie tu już od ponad roku i miałam zamiar już nie wracać, jak do wielu rzeczy, które kiedyś z zapałem zaczęłam a potem już bez zapału kończyłam. Ale odczułam potrzebę żeby wrócić. I oto jestem. Po drodze przeczytałam wiele, wiele wartych zrecenzowania pozycji, ale pewnie nawet nie mogłabym sobie ich wszystkich jakoś po kolei przypomnieć. Pewnie dlatego też wracam. Żeby nie zapominać.
Poza tym też dlatego, że odkryłam bloga Zwierza i pomyślałam, że byłoby cudownie zrobić coś takiego z książkami. Potem sobie przypomniałam, że już w sumie kiedyś próbowałam ; )

"Kochanie, zabiłam nasze koty" to ostatnia powieść Doroty Masłowskiej, która podbiła rynek księgarski swoją "Wojną..." (którą absurdalnie planuję przeczytać w dalszej kolejności). Bardzo wyczekiwana, pięknie wydana w twardej okładce, choć jak dla mnie z nieco zbyt dużymi literami, opowiada o Farah. Fah jest, jak można się domyślić, Amerykanką, ale to wcale nie przeszkadza, bo jej historia jest na wskroś uniwersalna. To przede wszystkim opowieść o samotności.
"Koty - to jest o kotach, będzie pani zachwycona" - ten cytat z Cohna daje sobie Masłowska za motto i jest to jakiś rodzaj przedstawienia się. Potem dodaje przecież już od siebie, że kot (bo jest tylko jeden) leżał na ulicy przed domem 'ni to grzejąc się w słońcu, ni to raczej jednak nie żyjąc, wnosząc z faktu, że nie było słońca ani żadnych innych przyczyn, by leżeć wśród pędzących samochodów' i taka właśnie jest cała ta książka, i na tym można byłoby tę recenzję bezczelnie zakończyć. Ta książka jest bowiem bezczelna, jest kpiarska i bezpruderyjna. Wypełniona po brzegi czarnym humorem i absurdem roztacza przed czytelnikiem uroczy obrazek współczesnego człowieka, który jest tak żałosny, że aż chciałoby się go przytulić.
'Jej metafory, porównania, sposób opowiadania, cały sposób, budzą zdumienie, potem rozbawienie, a nierzadko wrażenie autentycznej poezji' napisał o Masłowskiej Mrożek i trudno byłoby się z nim nie zgodzić. Także gdy mówi, że ta umie opowiadać, bo a i owszem - umie - choć zdaje się o samą opowieść zbytnio nie troszczyć, ani o ciąg przyczynowo-skutkowy, ani o prawdopodobieństwo, ani o iluzję braku opowieści. Tak przecież buduje się 'porządną' powieść - jak styl zerowy w kinie - żeby czytelnik sądził, iż wcale mu się nie opowiada i żeby mieć stuprocentową pewność iż rozumie tok akcji. Masłowska bez specjalnych oporów czy zapowiedzi miesza sen z jawą i w sposób wyjątkowo bezczelny ujawnia się w powieści jako pisarz i narrator, i do tego nawet sam bohater!
Dość już jednak o formie, choć ta nie daje o sobie zapomnieć w toku czytania. To wrażenie poezji jest zresztą czytelnikowi niezbędne, by tę opowieść, naszpikowaną jakąś taką nieokrzesaną brutalnością i oryginalnie epatującą seksem w ogóle przełknąć. Jest to więc taka rozmowa Masłowskiej z czytelnikiem o współczesności, którą niewielu z nas odważyłoby się poprowadzić i to tylko z kimś bliskim, zaufanym i rozumiejącym. Jest to rozmowa absolutnie szczera, nawet jeśli nie zawsze wyrażona zupełnie wprost a poukrywana za symbolicznymi przedmiotami, które co rusz wkradają się do opowieści. A jeśli można coś mniej ulotnego niż jakieś wrażenie czy pobieżny namysł na koniec z tego wszystkiego ukuć to będzie to refleksja o samotności człowieka. "Kochasz się z kimś i myślisz już, że będzie z tobą razem z  tobą, że zlepicie się i będziecie tak na zawsze, głowa w głowę, serce w serce, że w wielkim ognisku miłości spalisz tę samotność, ten cały tłuszcz życia, druzgocącą ohydę własnego istnienia! A tymczasem: on tylko wstaje i idzie do łazienki się wysikać, a ty leżysz i patrzysz na zwały cellulitisu, które niegdyś były twoimi udami" - zwierza się jedna z bohaterek, Jo, przyjaciółka Fah. Wciąż jednak próbują tego wszyscy aktorzy tego niezbyt pocieszającego przedstawienia - pokonać tę samotność, poczuć jakąś bliskość, która zapełniłaby wewnętrzną pustkę. To, zdaje mi się, nieczęsta opowieść, ale przy tym jak nam wszystkim znana (może dlatego też nieczęsta). Lubimy w końcu szukać w książce pocieszenia, chcemy przy napisie 'koniec' przeczytać 'dobry' a w każdym razie mieć takie poczucie, że wszystko, przynajmniej na kartkach papieru, będzie zupełnie fajnie. U Masłowskiej pocieszenia nie znajdziemy.
Kid President powiedziałby pewnie, że możemy o tej samotności popłakać albo potańczyć. Masłowska pewnie powiedziałaby, że możemy się z niej pośmiać, wykpić ją. Nawet jeśli i my zrobimy się mali, to ta samotność też wyda się taka mała i śmieszna a w każdym razie jakaś swojska i na swój sposób wspólnotowa. Tkwimy w końcu w niej wszyscy.
To powieść z pewnością nie dla każdego, nie z tych przyjemnie lekkich lektur na plażę, choć też nie całkiem poważna. Łatwo się w niej 'odnaleźć', ale to odnalezienie niekoniecznie oczekiwane a w każdym razie nie podejrzewam, by przez wszystkich. Przede wszystkim zaś - trzeba rozkochać się w tym masłowskim języku, by czytanie przyniosło jakiś rodzaj masochistycznej rozkoszy, którą i mi dostarczyło.