Czytam powoli, smakując litery. Oceniam ostrożnie, lecz jestem wybredna ...

czwartek, 13 października 2011

rozrywka na poziomie całkiem dobrym.

Ile to już mnie tu nie było? Syndrom początku roku szkolnego w tym roku trwał nieco dłużej :) Poza tym wchodzę w meandry współpracy z serwisem Paradoks.net - bardzo miłej w sumie. Można tam teraz przeczytać moją recenzję. Jest pewnie trochę inna niż większość, które zamieszczam tutaj, ale taki jest charakter serwisu i próbuję się do niego dostosować.
Coś jeszcze o książce ode mnie? Ogólnie jest to fantasy na dość wysokim poziomie, choć odrobinę kuleje fabularnie. Widać wysoką sprawność pisarską autorki, ale zabrakło trochę 'tego czegoś'. Ogólnie czytało się przyjemnie i lekko, choć pewnie nie zostanie w pamięci na długo. W ostatecznym rozrachunku polecam szukającym lekkiej lektury.
Jak się wezmę do roboty, to się pojawią jakieś recenzje w najbliższym czasie :)

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

religijny ateizm?

Trudno się spodziewać u miłośnika szelestu papieru i zapachu zadrukowanych kartek, że będzie lubił ebooki. Dlatego sama ich nie kupuje, ale zdarzyło się wygrać. Oczywiście, nie czytałam go na komputerze, lecz szarlatańskim sposobem zmusiłam drukarkę by wypluła jakąś namiastkę książki i wzięłam się za lekturę.
Temat ciekawy, choć tak stary jak sam ateizm. „Horton antyreligious” to książka traktująca o religii i absurdach z nią związanych, ma być w założeniu ‘oprogramowaniem antyreligijnym’ chroniącym nasz umysł.
Niewielkich rozmiarów ebook czyta się szybko, napisany lekkim, trochę ‘gazetowym’ a nawet ‘portalowym’ językiem, jest zbiorem luźno powiązanych refleksji. Ma formę podobną do eseju, każdy rozdział ma jakby swój ‘przedrozdział’, który jest wstępem do omawianej kwestii, wprowadza to pewien rodzaj porządku, ale jednocześnie nie pozwala uniknąć powtarzania pewnych rzeczy dwukrotnie a nawet trzykrotnie tylko trochę ‘przeinaczonych’.
Nie było dla mnie specjalnym zaskoczeniem to, że autor wie na temat katolicyzmu więcej niż niejeden wyznawca tej religii (co nie jest takie trudne, bo wielu z nich nawet nigdy na Biblię nie spojrzało) i w tej kwestii się nie rozczarowałam. Porusza on parę tematów, na które większość z nas nie zwróciłoby uwagi, choć jak dla mnie omawia je trochę zbyt zdawkowo.
Nie jestem zwolennikiem żadnych skrajności, ani specjalnej religijności, ani zdecydowanej antyreligijności. Autor wprawdzie swój cel zaznacza jasno – nie zamierza nikomu bronić uczęszczania do kościoła i wyznawania swojej religii, lecz chce walczyć o prawa tych, którzy tej religii nie uznają – lecz nie udaje mu się uniknąć skrajności. Wbrew pozorom ateizm również potrafi być rodzajem religii i może mieć swoich fanatyków – autor złotego środka chyba nie znalazł i momentami jego zarzuty są dość absurdalne i niepotrzebne. Nie można całkowicie umniejszać wagi religii i sprowadzać jej do wiary w czerwonego kapturka.
Autorowi można to jednak wybaczyć, bo miewa spostrzeżenia również bardzo trafne i nieraz uśmiechałam się sama do siebie, że nie zwróciłam na to uwagi. Pozwala to odkryć nieznane nam tereny i samodzielnie i wreszcie świadomie zdecydować o tym, w co wierzymy, komu ufamy i jak reagujemy na argumenty Kościoła. Sam cel książki też nie jest błahy – zwraca on uwagę na to, jak religia bez pytania się o zgodę wkracza do naszego życia prywatnego i publicznego, jak umniejsza się naszą wolność wyboru próbując decydować nie tylko o tym, co właściwe lub nie dla katolików, ale także, co powinno być dozwolone lub nie dla całego społeczeństwa. Może czas wreszcie pogodzić się z tym, że w cywilizowanym państwie pewne rzeczy pozostawia się naszym sumieniom, nie zaś zakazuje, czy nakazuje?
Miejscami irytująca, lecz ostatecznie warta lektury.

wtorek, 16 sierpnia 2011

o cackaniu z Polską

Zawieszeni” to druga powieść Marty Zaraskiej, dziennikarki, fotografki i pisarki. Opowiada ona o Ewie, która za namową Kuby, fotografa polskiego pochodzenia, wyjeżdża do Kanady. Za morzem czeka ją wiele rozczarowań, ale też wiele radości. Jest to książka o życiu na emigracji, o tęsknocie za krajem, który z daleka wydaje się jakiś bliższy, opowieść o ludziach, o ich priorytetach, o marzeniach, pragnieniach, uczuciach.
„Polska to choroba przyjemna, na którą tak wzniośle się cierpi. Mile jest kochać Polskę z daleka, wiedzieć, że ona-tam-jest, taka piękna i pełna ideałów. Na emigracji z Polską się cacka, pieści się ją, poleruje na błysk. Stawia się ją na kominku i wzdycha. W Polsce Polskę się depce i wygraża się na nią pięściami.”
A więc są pytania też o patriotyzm, o to dlaczego ci wielce zakochani w ojczyźnie emigranci nie chcą do kraju wrócić – przecież to już nie to samo, co kiedyś, można to zrobić w każdej chwili. Autorka w zręczny sposób pyta o tę tęsknotę, której nie chcemy się pozbyć, z którą nam dobrze. Porusza problem obcości, tego jak my się postrzegamy jako emigranci i jak nas postrzegają tam. Pisze o tym, że jeśli człowiek zrobi pierwszy krok poza próg, już nigdy nie wróci taki sam, definicja ‘domu’ przeobrazi się, zmieni znaczenie lub całkiem je utraci, bo w ogóle go nie będzie, ani w ojczyźnie, ani na obczyźnie, nigdzie nie będzie już ‘u siebie’.
To oczywiście nie tylko opowieść o emigracji, lecz też historia pewnej kobiety, jej zmagań ze światem, poszukiwań. Bo główna bohaterka, jak każdy z nas, szuka odpowiedzi na pytanie, czego właściwie szuka, czego chce od życia. O miłości, o pracy, o przyjaciołach, rozczarowaniach, porażkach i zwycięstwach. Po prostu o ludziach.
W powieści ważne jest też pytanie o dzisiejsze tempo życia. Temat przetrawiony już tyle razy, że aż brzydzi, lecz w rozważaniach o książce pominąć go nie można, bo gra w niej ważną rolę. To jest chyba w sumie najsłabszy punkt powieści, która staje się przez to momentami drażniąco moralizatorska i wpadająca w banał. Konfrontacja dwóch bohaterek – Ewy i Olgi, także emigrantki – jest trochę zbyt jaskrawa. Osobiście nie lubię popadania w żadne skrajności, a te postacie, choć skrajnie różne, nie potrafią uniknąć przesady. Ewa ma być symbolem dzisiejszego obywatela świata, ciągle zabieganego, pracoholika, nastawionego na sukces. Olga to idealistka, bez telewizora, zadowala się każdą pracą, byle nie szkodziła środowisku. Autorka stara się im nadać kolorów i nie budować na zasadzie opozycji, lecz nie zawsze jej to wychodzi, teoretycznie nikogo nie potępia, ale jej opinia wydaje się być zbyt oczywista. Ja takiego moralizatorstwa nie lubię i takich trochę ‘papierowych’, tak skrajnych, że aż symbolicznych postaci też nie.
Poza tym opowieść przyjemna, trochę naiwna, trochę bajkowa, z happy endem, choć może niekoniecznie takim, jakiego byśmy się spodziewali i za to plus. Jakby niedokończona, jakby autorka sama nie wiedziała, co jej bohaterka powinna zrobić dalej, lecz to nie razi, tylko zastanawia. Ma pewne niedociągnięcia, czuje się, że autorka stawia swoje pierwsze kroki, lecz warta uwagi i lektury ze względu na temat, który porusza, sprawa emigracji rozegrana dobrze i wiarygodnie.

/Recenzja miała być oczywiście znacznie wcześniej, ale późnowakacyjny leń nie puszczał :)

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

dwóch kochanków i fatum


Maria Kuncewiczowa to jedna z tych autorek, które wyraźnie zaznaczyły się w polskiej literaturze, co potwierdza przyznany jej Złoty Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury, jak i inne nagrody oraz przyznany jej przez Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej tytuł doktora honoris causa. Kobieta światowa, oprócz własnej twórczości promowała też cudzą, opracowując antologie polskiej literatury współczesnej w języku angielskim.
Ja miałam przyjemność rozpocząć przygodę z jej twórczością niejako od początku, bo jest to jej pierwsza powieść (w zasadzie mikropowieść), jaka powstała, a mam na myśli „Twarz mężczyzny”. Potem przeskoczyłam prawie na sam koniec – do „Tristana 1946” i to o tej powieści chciałabym napisać parę słów.
Twórczość Kuncewiczowej to literatura kobieca w szerokim tego pojęcia rozumieniu, poczynając od fabuły przez język. Te książki mogła napisać tylko kobieta kobiecie, lecz nie jest to bynajmniej żadna zniewaga ani też nie odradzam tej książki osobnikom płci przeciwnej. A ‘Tristan 1946’ to w dodatku proza bardzo polska, z romantycznym zacięciem i sentymentalnym choć świadomym rzeczywistości spojrzeniem w przeszłość.
Ktoś kto choćby liznął języka Kuncewiczowej przyzna mi rację, że jest to język specyficzny, na dłuższą metę dla mnie drażniący, ale pojedynczo zachwycający swoją lekką poetyckością, rozmarzeniem i uważnym przyglądaniem się światu. Książka ciągnie się powoli, pochyla się nad każdą najdrobniejszą emocją, nie bagatelizuje żadnych wydarzeń, rozciąga, z detektywistyczną manierą bada każdy szczegół.
„Tristan 1946” opowiada o niesamowitym uczuciu, które łączy Michała, ‘polskiego bandytę’ i irlandzką ‘twarz roku’ Kathleen. Narracja jest w całości pierwszoosobowa, lecz prowadzona jest ona z różnych punktów widzenia, raz przez matkę Michała, Wandę, która do Pensallos wyjechała jeszcze przed wojną, rozstając się z mężem i synem, Michała, Kathleen i innych bohaterów. To daje ten niesamowity efekt bliskości bohaterów, z którymi łatwo się utożsamiamy i tym samym równie łatwo wszystko wybaczamy. W trakcie czytania wszystkie decyzje, które pewnie u innych potępilibyśmy, dla bohaterów wydają nam się naturalne i oczywiste. Fatum wydaje się być jednym z bohaterów powieści, już od pierwszych stron pojawiają się analogie do historii Tristana i Izoldy, wszystko jest jak jakaś gra, przedstawienie, w którym wszyscy mają do spełnienia jakąś rolę i nie mogą nic na to poradzić. Kathleen mówi w pewnym momencie: ‘Przebaczyłam mu, nie nie przebaczyłam, czy można przebaczyć deszczowi że pada? pada bo musi Michał jest taki jaki jest Michał jest taki jakiego potrzebuję do życia.’ Mimo tego, że to, co spotyka głównych bohaterów to wydarzenia niezwykłe, główni bohaterowie wydają się być jakby wobec nich bierni, dają się im ponieść, nie zważając na konsekwencje, wchodzą w role postaci rodem z średniowiecznego romansu, dostrzegają to, lecz nie starają się zmienić.
Kuncewiczowa kreuje pewną utopię miłości idealnej, nieśmiertelnej, inspirowanej „Dziejami Tristana i Izoldy”, kreuje ją a jednocześnie podważa i znów urzeczywistnia, bawiąc się tym pomysłem, odrealniając i urealniając go na przemian. Utopia przeradza się w antyutopię i znowu w utopię, historia jest niejednoznaczna, nie daje się osądzić, bo ‘tak musiało być’. Historia rodem z romansu, a jednocześnie jakaś bardziej codzienna, romantyczna a zarazem ironiczna wobec samej siebie, wielkie słowa wypowiadane są mimochodem, wielkie uczucia bardziej codzienne.
Nie bez znaczenia pozostaje kwestia pamięci i rozprawienia się z przeszłością tytułowego Tristana. Przeżył wojnę, widział śmierć człowieka, zabił ‘smoka’. Wojna zabrała mu bliskich, pozostawiając tylko gorzkie wspomnienia. ‘Nareszcie się pytam: „to znaczy, że pamięć nie jest potrzebna? Wszystko, co minęło, trzeba pogrzebać i zapomnieć?”. A on wielką igłą, chyba szewską zaszywa sobie dziurę w rękawie i powiada: – Pogrzebać – tak, zapomnieć – nie. Chodzi o to, żeby nie gnić za życia.’ To jednak nie jest takie proste, przeszłość budzi się w najmniej odpowiednich momentach, nie pozwala zasnąć i wkrada się w sen. Historia nie jest głównym bohaterem powieści, bo o niej mówi się niewiele, lecz ta przeszłość bardziej jednostkowa, ta osobista, daje Michałowi w kość. To nie tylko powieść o miłości, lecz także o pamięci i życiu ‘z przeszłością’.
To przede wszystkim powieść o uczuciach, szerokiej gamie uczuć i poglądach, poglądach na świat, na życie, na miłość. Kuncewiczowa z właściwą sobie starannością maluje portret ludzi tak od siebie różnych i tych wszystkich roli, które grają. W końcu wszyscy w życiu, jak w teatrze, zakładamy różne maski.

wtorek, 2 sierpnia 2011

dla porządku

Z racji tego, że właśnie wróciłam i przywiozłam parę przeczytanych książek. Dla porządku.
Przeczytałam trzy:
1) zaczęłam od 'Kilku dni...'
2) by było jeszcze lżej przeczytałam 'Tyle jest gwiazd'
3) przypadkowo i dla urozmaicenia sięgnęłam po 'Pokochała...'
4) zaczęłam 'Pokój umarłych', autora nie pomnę, i moja podświadomość chyba zadziałała i zgubiłam ją gdzieś na basenie. Przepraszam za ten brak szacunku, ale nawet nie szukałam
Zapraszam więc do lektury tych trzech recenzji i możecie się spodziewać w najbliższym czasie jeszcze dwóch - jednej, którą miałam na ukończeniu przed wyjazdem, więc jej nawet ze sobą nie brałam :), czyli 'Tristan 1946" i drugiej, którą prawie skończyłam na wyjeździe, tj "Zawieszonych".
Miło was znowu czytać.

upadłam na siłowni i zapomniałam dziesięć lat mojego życia

Literatura kobieca to bardzo pojemne hasło – mieści w sobie banalne romanse, tanie wyciskacze łez i schematyczne powiastki z elementami humorystycznymi, które zazwyczaj kończą na wielkim ekranie z podpisem ‘komedia romantyczna’ a zarazem ciekawe powieści obyczajowe z nutką sceptycznej analizy społeczeństwa, rodziny i ogólnie stosunków międzyludzkich. Niby coś je łączy – a zarazem dzieli wszystko, dlatego odnoszę się do takich książek z pewną rezerwą. W „Kilka dni z życia Alice” coś mi się od razu spodobało, choć okładka dość typowa i nieprzyjemnie błyszcząca a główna bohaterka ma jedno z najbardziej żałosnych imion, jakie tylko mogłabym sobie wyobrazić – Alice Love. Może słoneczko mocniej przygrzało a może przedwyjazdowy nastrój mnie dopadł – ale nie zniechęciłam się i… słusznie.
Autorką „Kilku dni…” jest Liane Moriarty, australijska pisarka, która oprócz literatury kobiecej ‘uprawia’ też młodzieżową, lecz już pod pseudonimem. Wspomnianą powieść zaś na szklany ekran przenieść planuje wytwórnia Fox Pictures. Opowiada ona o tytułowej Alice, która pewnego dnia przewróciła się na siłowni a w szpitalu okazuje się, że jest przekonana, że ma lat 29, kochającego męża a w brzuchu nosi swojego pierwszego syna, chociaż jest 10 lat starsza, z mężem się rozwodzi i ma już trójkę dzieci. W jej życiu zmieniło się prawie wszystko – relacje z siostrą, z ‘partnerem na całe życie’, z jej dotychczasowymi przyjaciółmi. Wszystko jest nie tak jak powinno, nie tak, jak sobie to wyobrażała a ona nie rozumie dlaczego i otoczenie nie jest zbyt skłonne wyjaśniać te bolesne kwestie, ufając, że wkrótce sama sobie wszystko przypomni. Tymczasem nic takiego się nie dzieje a Alice zaczyna podejmować decyzje i zmieniać rzeczy, które ‘miały być inaczej’.
Można powiedzieć, że główna bohaterka łączy w sobie elementy zewnętrznego obserwatora a zarazem uczestnika wydarzeń. Powoli, małymi kroczkami, wraz z nią, dowiadujemy się wszystkiego o wydarzeniach, które miały miejsce w ciągu 10 lat. Niby niewiele – lecz w życiu Alice zmienia się praktycznie wszystko. Także ona jest inna, jakaś mniej radosna i beztroska, jakaś zgorzkniała, przestraszona i odrażająco snobistyczna. Dba o siebie, schudła, chodzi na siłownię, jest surowa i stanowcza. W dodatku prowadzi okropną kłótnię z mężem o dzieci. Ma prawie 40 lat i tak teraz wygląda jej życie, które z bólem konfrontuje ze swoimi marzeniami i oczekiwaniami sprzed tych 10 lat. Jej siostra też się zmieniła – jakby osłabła, przestała być tą twardą Elisabeth, która zawsze radziła jej, co ma robić. Teraz to ona zdaje się wołać o pomoc, ponieważ jej także wszystko się skomplikowało.
W to życie wchodzimy gładko, książkę czyta się szybko i przyjemnie nawet w podskakującym autokarze i przy jednoczesnym słuchaniu przewodniczki. Książka na miarę dzisiejszego znudzonego społeczeństwa – przejrzysta, wciągająca, skonstruowana tyle ciekawie, że sytuację śledzimy aż z trzech stron – tytułowej bohaterki, o której opowiada się w trzeciej osobie (niejako trzon powieści), Elisabeth, która pisze swoją ‘pracę domową’ zadaną jej przez psychoterapeutę i wreszcie przyszywanej babci Alice, która pisze swojego bloga (do tego nawet komentarze pod wpisami!). Warsztatowo powieść trzyma się naprawdę nieźle, choć co uważniejszy czytelnik z pewnością bolał będzie nad polskim tłumaczeniem, które miejscami jest nienaturalne i korektą, na którą pewnie było za mało czasu. Nie jest to może powieść wysokich lotów, ale też do takiej nie pretenduje, nie nudzi pseudopsychologicznymi rozważaniami nad ludzką naturą, lecz opowiada ciekawą historię, przedstawia pewien problem, z którym w mniejszym lub większym stopniu i rodzimy czytelnik się utożsami i przełoży na polskie realia. Opowiada o rodzinie, o macierzyństwie, o kobietach, o ich pragnieniach i uczuciach, o życiu w dzisiejszym świecie. Autorka robi to sprawnie i z tej ‘zwykłej’ opowieści czyni coś poruszającego i wartego uwagi, coś więcej nawet niż ‘urlopową’ lekturę, lecz wystarczająco lekką i ‘łatwostrawną’ nawet przy wysokich temperaturach. Polecam. Na każdą pogodę w sumie.


z zastrzeżeniem: dla samotnych nastolatek na wakacjach

Giulia Carcasi ma dwadzieścia lat mieszka i studiuje medycynę w Rzymie a ja trzymam w rękach jej pierwszą książkę o ckliwie romantycznym tytule „Tyle jest gwiazd”.
Już na wstępie należy zaznaczyć, że jest to książka młodzieżowa i to z kategorii tych przeznaczonych dla samotnych nastolatek na wakacjach. Piszę to już teraz, bo to pierwsza refleksja jaka się może nasunąć na widok tej książeczki (tytuł, okładka, pomysł, opis, autorka…). Można jej zaufać.
Książkę czyta się dość nietypowo, bo z dwóch stron, nie jest to wynalazek autorki, ale rzecz ciekawa. Ciekawa tym bardziej, że z każdej strony czytamy tę samą historię, z tymi samymi bohaterami i wydarzeniami, lecz z dwóch punktów widzenia, ta sama opowieść na dwa głosy. Od początku wydało mi się to intrygującym eksperymentem, ale obawiałam się, że nawet jeśli pierwsza część będzie udana, to druga już nie, bo przecież będę wiedziała, co dalej. Obawy niesłuszne, nie dlatego, że ta druga część przewidywalną nie była, ale dlatego, że to nie o ciąg wydarzeń w powieści chodzi, ale o odmienne punkty widzenia, uczucia, które różnią się podobieństwami. Zresztą nie było też tak, że wszystko było takie same, w końcu są to opowieści głównych bohaterów i to różnych płci! Każdy z nich zwraca uwagę na inne rzeczy, inne uwypukla, inne bagatelizuje, inaczej zapamiętuje słowa i gesty, inaczej je interpretuje.
Opowieść na dwa głosy – jeden Alice, drugi Carla, dwóch licealistów przed maturą. Opowieść o miłości, o tym jak się różnimy, jak siebie potrzebujemy, o pragnieniach, o intuicji, o błędach i sukcesach, o szkole. Czyli to, co każda nastolatka ma na co dzień i z chęcią sobie o tym na wakacjach poczyta. Jest w dodatku kolejny przykład na wbijany nam już od dzieciństwa przez twórców bajek Disneya mit o księciu z bajki i o tym, że każdy znajdzie swoją ‘drugą połówkę’. Jest to miejscami drażniące, z tendencjami moralizatorskimi i aż przesadnie jak dla mnie naiwne, ale czyta się szybko, więc i czasu nie szkoda za bardzo. Niezbyt ambitne a nawet trochę zbyt banalne, ale tak leciutkie jak na wakacyjną lekturę przystało. Ani nie polecam, ani nie odradzam, nie zachwyca, ale też nie odrzuca.

niestraszny horror o życiu

Pana Kinga pewnie nikomu przedstawiać nie trzeba, amerykański pisarz, nagrodzony DCAL (medal za wybitny wkład w literaturę amerykańską), autor głównie powieści grozy. Za to „Pokochała Toma Gordona” przedstawić chyba nawet należy, bo to nie jest jego najbardziej znane dzieło. W Polsce została wydana w tym samym roku, co oryginał, a więc w 1999, ja mam w łapkach jej wznowienie z 2008. Znana chyba głównie z tego, że jest cienka. Naprawdę.
W sumie zabrałam się za jej lekturę całkiem przypadkowo, bo choć już wcześniej planowałam przygodę z tym autorem (tak! To mój pierwszy raz), to raczej od czegoś bardziej ‘kultowego’. W sumie kupiłam ją sama, ale jako prezent dla mojego taty, który przeczytał ją i widząc mnie jak (już zwyczajowo) marudzę, że wzięłam za mało książek na wczasy, podrzucił mi ją.
Największy problem z tą powieścią jest problem z jej zakwalifikowaniem. Niby horror, lecz w sumie, ani to straszny, ani jakoś specjalnie nierealistyczny. Mała dziewczynka jest na spacerze z mamą i bratem, którzy jak zwykle kłócą się o to, że on chce wrócić do ojca, a ona mu na to nie pozwala. Trisha, bo tak nazywa się główna bohaterka, próbuje im przeszkodzić, bo musi iść w krzaczki ‘za potrzebą’, ale zajęci sobą, nie dostrzegają jej. Idzie więc sama i splotem okoliczności zaszywa się tak daleko w las, że nie wie już jak wrócić i gubi się w lesie. Dziennie przemierza kilometry, pijąc wodę z rzeki i żywiąc się tym, co daje jej natura, cały czas śledzona przez nieznane Coś. Wszystko odbywa się na granicy realności i snu, Trisha wyobraża sobie, że towarzyszy jej tytułowy Tom Gordon, którego jest wierną fanką i objaśnia jej, jak zwyciężać.
W sumie całą powieść niewiele się dzieje, dziewczynka cały czas upada i się podnosi, popełnia błędy i podejmuje właściwe decyzje. Dorasta. Nie traktowałabym jednak tego w kategoriach jakiejś metafory samego procesu dorastania, niby powieść drogi, niby dziewczynka sama w lesie… ale autor nie sili się na jakieś psychologiczne analizy. Skoro nie dorastanie, to co? Trochę refleksji o religii i o bogu się pojawia. Mała dziewczynka właśnie takie sobie stawia pytania, sama w lesie ma potrzebę się do kogoś pomodlić, nikt jednak ją o bogu nie uczył, jej mama jest niewierząca, jej tata w odpowiedzi na pytanie mówił coś o ‘niesłyszalnym’. Ale Trisha nie potrzebuje boga, którego nie ma. Bóg Toma Gordona, na którego pokazuje, gdy wygra, też na niewiele się zdaje. To jednak nie jest też główny motyw powieści – rozważania o wierze grają nie pierwsze, ale może drugie skrzypce.
A więc nie dorastanie i nie religia, więc może o zwycięstwie? O tym w końcu opowiada jej Tom Gordon, gdy jej towarzyszy. Jak się wygrywa, jak ma zwyciężyć tę wędrówkę, jak ma zmierzyć się z tym Czymś. Ważny motyw, lecz nie kluczowy.
Bo ta powieść nie jest o niczym konkretnym, to był chyba mój jedyny ból, podczas jej czytania. Jest trochę rozmydlona, jakby autor chciał zamknąć cały przepis na życie w tych niecałych dwustu stronach. To sprawia, że gdy ją kończymy, sami nie wiemy, co o niej myśleć, takie ‘o, skończyło się’. Nie jest moralizatorska, gdyby ktoś się tego obawiał, nie serwuje się nam tanich aforyzmów, choć znalazłaby się jakaś myśl idealna do pamiętnika. Czyta się w sumie miło, lecz nie zachwyca. Czy warto? Sama nie wiem, taka krótka refleksja o życiu pana Kinga. W sumie czemu nie?

środa, 6 lipca 2011

W krainie absurdu

Istnieje we mnie pewna obawa przed recenzowaniem klasyki. Zbyt wielu ludzi już o niej pisało, chwaliło i ganiło, częściej to pierwsze. ‘Alice’s Adventures In Wonderland’ to dla mnie pozycja wręcz kultowa, znam ją z dzieciństwa, potem fragmentami czytałam po polsku, fragment o herbatce znam prawie na pamięć. Nie czytałam całości, bo wiedziałam, że są takie pozycje, które dużo zyskują w oryginale. Niewątpliwie jest nią właśnie ‘Alice’.
Zapewne bezpośrednim bodźcem do zrealizowania tegoż postanowienia był film z cudownym Johnnym Deppem w roli Kapelusznika. Film naprawdę dobry, zachowywał klimat książkowego pierwowzoru, choć treścią znacznie od niego odbiegał i przeciętny czytelnik może być trochę zaskoczony tą interpretacją filmową, która dorzuca do fabuły trochę więcej akcji i intrygi, polegając na panującej modzie (patrz na przykład ‘Harry Potter’). Czy film na tym traci? Ciężko powiedzieć, porównania nie mają tu sensu.
Wróćmy jednak do książki. Nie wymaga ona pewnie przedstawienia – napisał ją, kryjący się pod pseudonimem Lewis Carroll, Charles Lutwidge Dogson. ‘Alicja’ wyszła mu raczej przy okazji, swoje myśli skupiał bardziej na matematyce (opublikował w tej dziedzinie parę prac). Był podobno bardzo nieśmiały i dlatego uwielbiał towarzystwo dzieci, zwłaszcza dziewczynek. Wśród nich była Alice Liddell prawdopodobnie pierwowzór Alicji. Mało kto wie, że Carroll parał się również fotografią, z całkiem przyjemnymi oku efektami – ciekawym wyglądu Liddell polecam poszukanie jej zdjęcia, wykonanego właśnie przez autora jednej z poczytniejszych książek dla dzieci.
Oczywiście nie jest to zwykła książka dla dzieci – jest to przysmak dla miłośników absurdu i tych, którzy lubują się w zgrabnych zabawach językiem. Jest to perełka dla każdego szanującego się miłośnika literatury w ogóle. Czy można jej coś zarzucić? Jest kwintesencją absurdu, w odróżnieniu od filmu, który stara się nadać mu jakiś logiczny ciąg zdarzeń i jakąś filozofię, książkowy oryginał utrzymuje się w stylistyce snu. Jak to często z absurdem bywa jest to również lektura bardzo zabawna, miejscami wręcz nie pozwalająca zdecydować, czy jest to więcej dziwne, czy śmieszne.
A więc – absurd. Nie ma tu żadnej filozofii, nie ma podziału na dobrych i złych. To kolejna różnica pomiędzy książką a filmem, który wprowadza drugą królową i polaryzuje bohaterów (stąd Kapelusznik nie jest już tylko dziwakiem, który nigdy nie kończy swojej herbatki, ale też wojownikiem). W książce nikt ze sobą nie walczy a Królowa z jej ciągłym pragnieniem ucinania głów każdemu w zasięgu jej wzroku, wydaje się być raczej kolejną odsłoną absurdu niż uosobieniem zła. To aspekt warty uwagi i chlubny wyjątek wśród innych pozycji szczycących się mianem ‘literatury dziecięcej’, gdzie baśniowy motyw walki dobra ze złem zdaje się być nieśmiertelny. Alicja, główna bohaterka, nie lubi nikogo mniej, ani bardziej, wszystkich słucha równie uważnie i każdemu zadaje równie niezręczne pytania, które okazują się być bardzo nie na miejscu.
A więc – przygody. Lecz bardzo poszatkowane – Carroll nie skupia się na żadnym bohaterze zbyt długo, znając niecierpliwość młodego czytelnika, lecz nie do końca zadawalając tego starszego, który czuje się, jakby ktoś nim rzucał po pokoju, trzymając za ręce. Jaśniej? Po prostu czyta się za szybko i pozostaje się nienasyconym. Dlatego pewnie wciąż się do tego wraca, odkrywając wciąż nowe elementy i twarze krótkiej opowieści.
A więc – warto. Pewnie, że tak. Najlepiej w oryginale, by nie stracić nic z gry językowej i angielskiego poczucia humoru. A film? Też warto, bo kreacje aktorskie i grafika są cudowne - lecz pewien dystans do fabuły się przyda.

/Książeczka z półki mamy w brzydkiej, ale bardzo poręcznych rozmiarów wydaniu Penguin Popular Classics

piątek, 17 czerwca 2011

Mam 14 lat i piszę wiersze.

Recenzowanie poezji to chyba jedna z trudniejszych rzeczy do zrobienia. Problem zaczyna się już na etapie określenia, czym poezja jest i czemu ma służyć. Sama Szymborska w swoim wierszu ‘Niektórzy lubią poezję’ pisała: ‘Poezję - /tylko co to takiego poezja./niejedna chwiejna odpowiedź/na to pytanie już padła./a ja nie wiem i nie wiem i trzymam się tego/jak zbawiennej poręczy.’ By jednak coś ocenić, trzeba przynajmniej zakreślić definicję tegoż. Przyznam się bez bicia, że dla mnie poezja zaczyna się tak w XIXw. i myślę o niej jako o sposobie przedstawiania myśli. W tym momencie pojawia się jednak kolejny problem, bo musimy sobie jako recenzenci postawić pytanie – czy oceniamy tę myśl, czy formę w jaką ją ujęto i czy w ogóle można te dwie sprawy rozdzielić.
Stąd parę razy przymierzałam się do oceny „Perłowego konterfektu” Patryka Daniela Garkowskiego. W przypadku tego tomiku zresztą pojawia się jeszcze jeden czynnik utrudniający pracę recenzenta – a więc wiek autora. Z reguły staram się oddzielać te dwie kwestie – gdy czytam książkę oceniam ją bez względu na to kim jest autor, ile ma lat i czy hoduje kaktusy, ale w przypadku poezji sprawa staje się trudniejsza o tyle, że nasz wiek ma znaczący wpływ na nasze postrzeganie świata, które wyrażamy przez poezję.
Parę słów o autorze? Wydawca nie szczędzi mu pochwał, określając go ‘uzdolnionym pisarzem, działaczem naukowym i artystą’, ale takie jest przecież zadanie wydawcy. Faktem niezaprzeczalnym jest, że wspomniany tomik poezji napisał w wieku 14 lat. I to widać.
Wiersze w tomiku są krótkim i treściwym zapisem jego poglądu na świat. Zanim jednak o treści – chwilę o formie. Są to wiersze białe, z rzadka okraszone rymem – osobiście polecałabym autorowi odejście od tego, gdyż rymy kuleją bardzo i aż rażą banalnością. Wiersze są przeważnie dość krótkie, podzielone raczej logicznie na wersy, bez podziału na strofy. Autor upodobał sobie wyliczenia, które są jego głównym sposobem na wzmocnienie przekazu, poza tym – metafory i porównania a także najprostsze symbole, głównie nawiązujące do mitologii greckiej i takie, które rozumieją wszyscy – jak na przykład kojarzony z wolnością ptak, czy lalka utożsamiana z manipulacją i poddawaniem się wpływom. Autor rzadko ucieka się do innych środków literackich a jeśli występują, są one również dość proste – jak oksymoron ‘bogaci żebracy’. To wszystko powoduje, że wiersze nie wymagają większego wkładu intelektualnego w ich interpretacje, przesłanie nie jest zagmatwane i można je dość łatwo odczytać.
Ta prostota bywa momentami urocza, lecz chwilami przechodzi w banał – w tekstach pojawiają się takie oklepane potworki jak ‘owoc krwawy’, czy ‘mroczna kotara’ oraz nie wnoszące nic powtórzenia tej samej myśli jak ‘tak odmienna odmienność’ czy ‘kwadratowa szachownica’. W niektórych momentach nie było do końca jasne, czy pewien zabieg był zamierzony, czy jest najzwyklejszym błędem logicznym lub stylistycznym, jak ‘książęce bale trwają za szybko’.
Autor, zapewne z racji wieku, zdaje się utożsamiać poezję z czymś powszechnie niezrozumiałym i pretendując do miana poety chce sprawiać takie wrażenie poprzez niesamowite nagromadzenie słów, które bynajmniej w powszechnym obiegu nie funkcjonują, tu warto wspomnieć takie cytaty – ‘fluktuuje się’, ‘transcendentne miłowanie’ ‘pozłacani hornblendami/ukrywają autunity’.
To wszystko nie pozwala zapomnieć podczas lektury, że autor ma zaledwie 14 lat i popełnia jeszcze wiele błędów. Widać tu pewien potencjał, lecz wiersze są mocno nierówne – znalazłam parę ładnych myśli jak ‘umarła już matka cierpiąca/strawiona przez dzieci swoje’, czy mój ulubiony fragment - ‘Pragnę więc aby moje dzieci/książkowe instrumenty/wraz z osadnikami zamieszkały/na wymarłych księżycach’. Z bólem stwierdzam jednak, że nie potrafię wskazać ani jednego wiersza, który podobałby mi się w całości.
O czym pisze nasz czternastolatek? Jego poglądy są chyba dość typowe dla jego wieku – sama miałam przynajmniej tyle przyjemności z czytania jego wierszy, że z uśmiechem wspominałam, że ja też tak kiedyś myślałam i to nawet tylko parę lat temu! Ma dość idealistyczne wyobrażenie o sztuce i jej twórcach za to niezwykle sceptycznie odnosi się do cywilizacji i technologii, wyrażając dość utopijną tęsknotę za powrotem do natury (‘chciałbym zamieszkać w ogrodzie’). Jego wizja świata jest dość katastroficzna, wieści w swoich wierszach rychły koniec świata, jeśli społeczeństwo nie zmieni swoich nawyków. Odwołuje się już do chyba najbardziej ogranych tematów jak pogoń za pieniądzem, czy utrata wartości a nawet rozpacza nad dzisiejszą młodzieżą, co w ustach (a właściwie w długopisie) nastolatka brzmi raczej zabawnie. Świat ocenia dość surowo, widząc go w typowych dla wieku czarno-białych barwach – mówi nie aborcji na przykład,  czy potępia ludzkość za zniszczenie Ziemi.  Któryś z wierszy poświęca też tematowi nieśmiertelnemu – a więc miłości.
Wszystko wydaje się raczej sympatyczne, pewnie taka skrajność poglądów przejdzie mu z wiekiem i nabierze jakiś empatycznych skłonności (choć u niektórych niestety to nie następuje), ale czasem posuwa się trochę za daleko w umoralnianiu swoich odbiorców, tworząc takie małe potworki jak ‘wybaczajmy grzechy ludziom/(…)/to nietrudne zadanie’. I choć jego utopijna wizja świata – pełna ludzi nie zważających na pieniądze i oceniających innych po ich wnętrzu i miłości – nie dziwi, lecz jednak człowiek stawia sobie pytanie, czemu właściwie to czyta.
W końcu ja też pisałam coś takiego jak byłam młodsza i myślę, że niejeden z nas pisał – było to równie naiwne i banalnie moralizatorskie, lecz na swój sposób urocze. Tyleże dobrze się stało, że większość tych wierszy skurzyła się na dnie szuflady i jest powodem do miłych wspomnień. Pewnie dzisiejsi wielcy poeci też mają takie podstawówkowe wiersze. To samo byłoby lepiej, gdyby stało się z wierszami Patryka Daniela Gorkowskiego – mógł pokazać je rodzinie i przyjaciołom i pisać tymczasem dalej. Pewnie za parę lat będzie miał do powiedzenia coś znacznie ciekawszego i w jego wierszach pięknych myśli wyszukiwać nie będzie trzeba, lecz całe będą ‘do zacytowania’. Póki co – traktuję to jako sympatyczną ciekawostkę na rynku wydawniczym i taki sentymentalny powrót do czasów sprzed paru lat, gdy ja byłam trochę taka jak on.

/Książkę otrzymałam od serwisu nakanapie.pl

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Nie deptaj trawy.

A kiedy tu wrócisz, powiesz mi, czy słońce jest twoim niewolnikiem. (fragment)
Twórczość Franka Herberta dość nietypowo wpisuje się w nurt SF, więcej mówiąc o przyszłości samego człowieka niż jego technologii, co czyni zeń twórczość niejako uniwersalną, skłonną jednak do wyolbrzymiania zjawisk już istniejących.
Frank Herbert należy też jednak do tego grona niewesołych twórców, którzy wpisali się w umysły czytelników jednym dziełem, czasem dlatego, że nic więcej nie napisali, czasem dlatego, że inne pozostały w cieniu. Tak więc Herbert staje niepewnie obok Rowling z jej Harrym Potterem, czy Montgomery z Anią i jeszcze paru innych twórców. Trudno tu mówić o jakiejś regule, ale Herbert staje tam zdecydowanie niesłusznie, bo choć nie ulega wątpliwości, że „Diuna” zasługuje na nagrody, którymi szczodrze ją obdarzono, nie jest jedynym dziełem wartym uwagi.
„Zielony mózg” to opowieść o zderzaniu się człowieka z naturą, jego walce o przetrwanie i błędach w tej walce popełnianych, o prawidłach, które rządzą nami wszystkimi i o zachwycie człowiekiem i światem. Ciężko tutaj określić głównego bohatera a nawet bohaterów, bo to, co chyba najbardziej imponuje w tej powieści, to staranne budowanie postaci, wchodzenie jakby do ich wnętrza, opisywanie ich myśli i przeżyć, kreując wrażenie, że siedzimy w każdej z nich, przeżywamy jej dylematy, podejmujemy trudne decyzje, rozpoznajemy uczucia. Z tego względu nie potrafimy żadnej potępić, lub stanąć po którejkolwiek ze stron. Ciekawe to zjawisko, bo choć wszyscy bohaterowie zdają się mieć sprzeczne interesy, to najbardziej niezdecydowany jest czytelnik, który nie ma już pojęcia, co jest słuszne.
To o tyle ważne i ujmujące na swój sposób, że pozwala odetchnąć od jednowymiarowych i niestety popularnych wśród twórców powieści z nurtu fantastyki, głównie fantasy, nawiązujących swoją fabułą i sposobem budowania postaci do baśni. To oczywiście bywa urzekające, ale dla mnie przyszedł pewien moment, gdy stwierdziłam, że powieść budowana na zderzeniu bohater-antybohater, jest już dla mnie zbyt banalna i przewidywalna. W „Zielonym mózgu” autor nie bawi się  z czytelnikiem w opowiadanie bajeczek i serwuje nam coś z każdą stroną zaskakującego.
Powieść zbudowana jest starannie, nie uwierzyłabym, że Herbert po prostu usiadł i ją napisał. Był w tym pewien zamysł, koncepcja, według której wodzi  czytelnika za nos, pokazując jedno a dając drugie i w efekcie nic już nie jest pewne, nawet śmierć. Autor zbytnio się nie rozdrabnia, nie prowadzi zbyt dużej ilości wątków, skupiając się wokół jednego, który zmierza do jasno wyznaczonego zakończenia. Pod względem fabuły więc jest ona klarowna i prosta, na co też zresztą wskazują jej wymiary, co przybliża ją odrobinę do noweli, choć zdecydowanie jest powieścią.
Fani „Diuny” i w „Zielonym mózgu” poczują się jak w domu. Znów z właściwym Herbertowi sceptycyzmem poruszamy największe dylematy egzystencjonalne, dotykające natury człowieka. Jest to o tyle ciekawe w tym przypadku, że opowiadamy o niej niejako z dwóch perspektyw – samego człowieka i badającej go istoty, która przywodzi na myśl te wszystkie opowieści o UFO, ale jest znacznie mniej banalna. Dzięki tej drugiej perspektywie możemy na samych siebie spojrzeć trochę inaczej. Mamy trochę zdziwienia też nad działaniem ludzkich społeczności i korelacji między jednostkami, wdarła nam się i odrobina romansu i relacje pomiędzy ojcem i synem, czy szefem i jego pracownikami.
Tak samo jak w „Diunie” Herbert sięga też po tematy proekologiczne, nie rażą one jednak bardzo i człowiek nie czuje się, jakby mu ktoś wbił w głowę tabliczkę z napisem nie deptać trawy, jak to kiedyś pewna dziennikarka pewien film określiła. Autor operuje wprawdzie tymi nieszczęsnymi hasłami o współpracy i przyjaźni między człowiekiem a przyrodą, ale nie robi tego aż tak nachalnie, by czytelnik poczuł się osaczony. Materia, którą operuje jest delikatna, ale mogłabym ostrożnie przyznać, że wychodzi z tego zwycięsko z ładną myślą na koniec. Duży plus za mózg, który odkrywa w sobie uczucia i przeprowadza na sobie samobadanie. Bywało momentami nawet zabawnie. Bywało nawet trochę strasznie. Warto było spróbować czegoś jeszcze poza „Diuną”, dla tych, którym się podobała i „Zielony mózg” przypadnie do gustu, tym, którzy jeszcze nie próbowali, ani jednego, ani drugiego – polecam nadrobić.

/książeczka to jedna z antykwariatowych zdobyczy, aż zachwyca swoją starością. Pierwszy raz widzę taką czcionkę i stronę tytułową, która nic nie podaje oprócz tytułu oryginału i pierwszego wydania w ogóle. Naprawdę intrygująca sprawa.

czwartek, 26 maja 2011

Kompletna, czysta paranoja...!

Po tym, co mi pan opowiedział, znów zakochałem się w Utrillu, w tych jego ścianach, w tych odrapanych ścianach, które potrafił tak pięknie namalować, że gdy tylko się na nie spojrzy, już chciało by się wyciągnąć ptaka i na nie naszczać. (fragment)

Bohumil Hrabal to jeden z bardziej znaczących twórców literatury XX wieku (znany między innymi z powieści, na podstawie której powstał film o tym samym tytule „Pociągi pod specjalnym nadzorem”). Mój pierwszy, dziewiczy kontakt z jego twórczością to niekonwencjonalna biografia grafika-abstrakcjonisty Vladimira Boudnika. Intrygujące, ponieważ – nie lubię biografii a mimo to – chcę jeszcze!

Słowem kluczem do tej niewielkiej, przeraźliwie różowej książeczki jest ‘niekonwencjonalna’, które otwiera nam bramy do nowych doświadczeń literackich. Zbiór anegdotek, których potencjalna prawdziwość tylko jeszcze bardziej pociąga, zbiór obrazków, których malowniczość przemawia do wyobraźni.

Nie sposób chyba powiedzieć dokładnie o czym jest „Czuły barbarzyńca. Teksty pedagogiczne” Hrabala. Dla mnie – jest to opowieść o nowych drogach dotykania świata, o jego odczuwaniu i o szukaniu inspiracji. Bo nie jest to ani opowieść o Hrabalu, ani o Vladimirze, ani o Egonie Bondym, który jest zarazem Zbyńkiem Fiszerem a raczej o zderzeniu tych różnych osobowości. Pierwsza z nich, narrator, obserwator a zarazem, zazwyczaj bardziej bierny niż czynny, uczestnik wydarzeń, drugi jest główną postacią, która swoją barwną osobowością i niezwykłą wrażliwością przyciąga dziwne wydarzenia i prowokuje współbiesiadników do opowieści nadzwyczajnych i wreszcie Egon Bondy, postać bynajmniej tajemnicza, ciągle odwołująca się do Zbyńka Fiszera, którym najwyraźniej również jest i komentująca to, co spotyka Vladimira, zazwyczaj w podobny sposób – ‘Kurwa fiks! Ten Vladimir to kompletna, czysta paranoja…!’, bo zwykł wyrażać podziw przez obrażanie. Tak więc odbieramy ten odrealniony świat z trzech różnych stron, sama opowieść Vladimira byłaby niedoskonała, bo wymagałaby od czytelnika pełnego współodczuwania, do którego zdolni są tylko tacy artyści jak on, by za nim podążyć potrzebujemy narratora, który zmyślnie podsuwa nam barwne obrazy, jak na talerzu dostajemy obiad do przetrawienia i nagle z łatwością przeżywamy te wszystkie historie, opowiadane w knajpach przy piwie i robione po piwie. I jest jeszcze Egon Bondy, barwna, choć drugoplanowa postać, która jak poczta głosowa powtarza wciąż to samo, uświadamiając nam, że to wszystko jest naprawdę niezwykłe, w momencie, gdy wydaje nam się już, że przydarza się każdemu.

Jest to także niezwykła opowieść o ciekawej przyjaźni, ciekawych ludzi, która każe im być zawsze przy sobie, mimo różnic.

Tytuł jest całkowicie trafiony, nie mógłby bardziej. Taki właśnie jest Vladimir – wykazuje nadzwyczajną wrażliwość w postrzeganiu rzeczy i ludzi a jednocześnie dostrzega piękno w rzeczach prymitywnych, uświęcając je. Ożywia to, co codzienne, nadaje mu nowy sens, głębię, dostrzegamy rzeczy, które dzieją się obok, bo on nam je wskazuje i mówi – patrz, to jest magiczne! to jest piękne! Zaraża nas swoim niezwykłym entuzjazmem, który wyraża przez swoją 'eksplozjonistyczną' grafikę.

Hrabal nie stara się więc tego jeszcze bardziej uświęcić, rzuca luźnymi, chaotycznymi z pozoru obrazami i myślami, podrzuca nam je ukradkiem w formie skondensowanej, więc pomimo tego, że książeczka jest cieniutka – czyta się ją długo. Dostajemy zaledwie klucze do drzwi a za nimi dopiero znajduje się pole do odkryć. Czytamy maleńki fragment, który pozwala na akrobatyczne wyczyny naszej wyobraźni, zmęczeni tą angażującą lekturą, musimy ją zamknąć, choćby na chwilkę, by wrócić do niej z nową energią.

Jest coś pięknie prostego i w języku, i w obrazach, i w końcu w głównej postaci. Coś tak prostego, niewinnie barbarzyńskiego i proletariackiego, że nic nie wydaje nam się w tej powieści na złym miejscu, nic nie jest nienaturalne. Nie istnieją w niej tematy tabu, choć bezwzględnie takowe są poruszane. Przechodzi to jednak niezauważanie. Nie wzdrygamy się słysząc o seksie, o sikaniu po ścianach i pisaniu listów nasieniem. To tak przystaje do treści opowieści, tak się w nią idealnie wpasowywuje, tworząc ją, że nie odbieramy tego, a przynajmniej ja tego nie odbierałam w kategoriach łamania tabu, bo tego tabu tu nigdy nie było. Vladimir jest wolnym ptakiem, ale nie takim, który uciekł z klatki, lecz takim, którego do niej nigdy nie zamknięto.

Hrabal zmyślnie dopisał do tytułu: „Teksty pedagogiczne”, bo tym ma być to w założeniu. Takim młotem, który nas otrzeźwia i mówi – to się dzieje wokół ciebie! takie może być twoje życie! wystarczy, że spojrzysz na rzeczy trochę inaczej. Sam Hrabal zresztą ujmuje to w słowach: „Wy wszyscy, którzy podziwiacie grafiki Vladimira, wiedzcie, że Vladimir, choć był proletariuszem, to i arystokratą, a jego życie to wezwanie, by w jego ślady poszli ci, którzy sądzą, że życie warte jest jeszcze tego, aby je przeżyć w pełni.”

Teraz, po lekturze jestem odrobinę zmęczona, przygnieciona tym ogromem obrazów w tak skompresowanej formie. Jestem jednak pełna dziwnej, naturalnej radości z rzeczy i dlatego żałuję tylko tego, że opowieść dobiegła już końca.

/książeczkę zdobyłam, a jakże!, w księgarnio-klubie "Czuły Barbarzyńca" w Wa-wie. Miejsce magiczne i pan ciekawy, który książeczkę tak mi polecił, właściwie nic nie mówiąc poza: "musi pani przeczytać", że musiałam ją zakupić i w końcu przeczytać, choć to dawno temu było. I bardzo dobrze :)

sobota, 14 maja 2011

Nazywam się Marchewa. Kapral Marchewa.

Miałam dotąd pewne uprzedzenia do Pratchetta, bo udało mi się poznać dwie jego książki, z których jedna była raczej kiepska a druga znakomita. Potrzebny mi był więc przewodnik i gdy już takowego znalazłam ze spokojem sięgnęłam po „Zbrojnych” i rzeczywiście… nie rozczarowałam się.
Terry Pratchett to znany angielski pisarz wpisujący się swoją twórczością w nurt szeroko rozumianej fantastyki, która jednak w założeniu nie tyle ma fascynować światem przedstawionym, co ma nim bawić. Coś takiego jednak zepsuć łatwo, zwłaszcza jeśli pisze się średnio dwie książki rocznie. W związku z tym nic dziwnego, że obok niekwestionowanych perełek trafiają się też muchomorki.

„Zbrojni” to opowieść o niezwykłym mieście Ankh Morpork i jego równie niezwykłej Straży. Miasto posiada swoje gildie – są wśród nich skrytobójcy, błazny, żebracy… magowie - z których każda rządzi się swoimi prawami. Nad tym pozornym bałaganem czuwa Straż, łapiąc złodziei bez licencji i pilnując porządku. Pewnego dnia jednak wszystko wymyka się spod kontroli, znajdywane są kolejne zwłoki, w dodatku kapitan Straży żeni się i musi zrezygnować z funkcji, zanim co, musi jednak opanować sytuację.

Brzmi jak kryminał? Nie do końca, w końcu chyba nikt jeszcze nie czytał kryminału, w którym policjantami są kapral Marchewa (formalnie krasnolud), młodszy funkcjonariusz Cuddy (naprawdę krasnolud), młodszy funkcjonariusz Detrytus (troll), młodsza funkcjonariusz Angua (na ogół kobieta) i kapral Nobbs (wykluczony z rasy ludzkiej za faule). Krajobraz powieści jest więc dość urozmaicony a akcja nie do końca przewidywalna nie ze względu na skomplikowaną intrygę, lecz przez wzgląd na prawidła jakimi rządzi się fantasy, czyli w mniejszym lub większym uproszczeniu – można wszystko. To nadal nie jest jednak całość przepisu na „Zbrojnych”, ten kryminał fantasy okraszony jest do tego pratchettowskim humorem, za którego ceni się jego powieści.

Jest jeszcze jedna sprawa warta uwagi – postacie. Budowane z starannością i brzmiące naprawdę wiarygodnie, nawet jeśli posiadają niewiarygodne zdolności. Godne pochwały jest to przede wszystkim dlatego, że Pratchett zaryzykował wykreowanie postaci charyzmatycznej i z poczuciem misji, bohatera od początku do końca pozytywnego (mam tu na myśli kaprala Marchewę). Z takimi postaciami, jak pokazuje doświadczenie moje skromne czytelnicze, jest duży kłopot bo łatwo jest stworzyć kogoś sztucznego, odrealnionego, wręcz przesadnie pozytywnego, baśniowego księcia z bajki. To oczywiście prosty schemat – dobry bohater walczy ze złem, ale sprawdza się raczej w popularnej literaturze dla mniejszych i większych dzieci a nie dla ludzi, którzy oczekują od literatury przede wszystkim tego, by nie była schematyczna. Na szczęście Pratchett nie wpadł w tę pułapkę i kreacja Marchewy jest bardzo ciekawa i do mnie osobiście przemówiła.

Oprócz tego, że jest to bardzo przyjemna, zabawna lektura na leniwe wieczory, jest to także opowieść o ludziach. I to nawet nie o pojedynczych jednostkach, raczej o relacjach między nimi, o mechanizmach, jakimi rządzi się społeczeństwo – o władzy, o poczuciu obowiązku i misji, o oddaniu, o odkrywaniu tożsamości i własnej funkcji w grupie, o przyjaźni i miłości. Brzmi bardzo górnolotnie, lecz nie jest takie w powieści zdecydowanie – jest to opowiadane niejako przy okazji i nadaje tylko smaku powieści, którą czyni niezwykle sympatyczną.

Chciałoby się wręcz rzec: „Pratchett odwalił dobrą robotę” i chyba tak jest w istocie. „Zbrojni” to bardzo przyjemna i „lekkostrawna” a zarazem niebanalna lektura.

sobota, 30 kwietnia 2011

'Marionetki!... Wszystko marionetki!...'

Tej książki chyba nie trzeba nikomu przedstawiać – wpisana do kanonu lektur, klasyka polskiej prozy, straszy uczniów z półki szkolnej biblioteki swoją objętością i długimi opisami godnymi przedstawiciela pozytywizmu. Nic dziwnego, że też nikomu nie przyszło do głowy recenzować tej książki. A ja jednak spróbuję! Po pierwsze dlatego, że obiecałam sobie recenzować każdą książkę, jaką przeczytam – głównie dla siebie samej, ale także dla innych. Po drugie zaś dlatego, że recenzja Takiej książki to nie lada wyzwanie i postanowiłam się go podjąć.
Autorem książki jest niejaki Bolesław Prus, a właściwie Aleksander Głowacki, który swoje powieści pisał pod pseudonimem, ponieważ prawdziwym imieniem chciał podpisywać tylko ‘poważne artykuły’. Oczywiście, o ironio, to nie z nimi dzisiaj się kojarzy.
Każda prawdziwa recenzja powinna mówić coś o treści książki. A więc – o czym jest „Lalka”? Chciałoby się powiedzieć – o Wokulskim, dziwacznym połączeniu romantyka i pozytywisty, w którym te dwa sprzeczne elementy zdają się warunkować wzajemnie i wzajemnie motywować. Gdyby nie był romantykiem i nie kochał panny Izabeli – pewnie też nie osiągnąłby tego, co osiągnął i nie mógłby wdrażać w życie pozytywistycznych idei o pracy organiczne i pracy u podstaw. A więc o Wokulskim? O smutnym upadku jego marzeń i ideałów? O człowieku, który za każdym razem, gdy wreszcie osiągał coś, czego pragnął, stawiał sobie kolejny pozornie nierealny cel? O człowieku energicznym i niezwykle uczuciowym, który potrafił tak wiele?
A może jednak nie. Może to opowieść o Izabeli? Ślicznej lalce tamtej epoki, wytresowanej by bawić i by się podobać? Obłudnej a zarazem niezwykle nieszczęśliwej, bo ciągle goniącej za ideałem, którego nie wolno jej było posiadać? Kobiecie, która pragnąc szczęścia niszczyła je innym, karmiąc ich złudzeniami?
A jeśli nie o Izabeli i nie o Wokulskim, to może o Rzeckim? Starym romantyku, który zamknięty w codzienności nie potrafił już odważyć się nawet na niewinną podróż, wielkim przyjacielu, kochającym, współczującym? W dodatku ciągle wierzącym w wielki powrót ‘napoleonidów’. Czy o nim? O tym, który potrafi odnaleźć szczęście w rozkładaniu wszystkich zabawek na sklepowej podłodze i nakręcaniu ich wszystkich równocześnie?
A może „Lalka” opowiada o pani Stawskiej? Kobiecie cichej, spokojnej, w której jednak przełamuje się coś z dniem, gdy zakochuje się nieszczęśliwie? Z dniem, gdy zaczyna też walczyć o własne szczęście a nie tylko o cudze?
O Geist’ie, który wierzy w odnowienie ludzkości przez naukę? O Wąsowskiej, która już nie wierzy w miłość? O Węgiełku? O baronowej Krzeszowskiej? O panu Łęckim? O Starskim? O…?
Można tak wymieniać jeszcze długo i o każdej z postaci powiedzieć choćby parę słów. Bo to też książka zdecydowanie nie o kimś, ale o nas. O ludzkich marzeniach, o drogach ich osiągania, o ludzkich charakterach i o tym, jak je niszczy samo społeczeństwo, które przecież składa się z jednostek. Jest to obraz epoki, lecz zarazem obraz ludzkości, która mimo upływ czasu wciąż działa tak samo. Jak marionetki. Jedno pytanie wciąż jednak pozostaje otwarte – kto pociąga za sznurki?
Jest to z pewnością książka głęboka, która opisuje świat tak barwnie, że bez trudu można się utożsamić z bohaterami. W dodatku jest to książka, która ma parę miejsc magicznych, obrazków, które od razu stają nam przed oczami. Początkowe rozdziały przychodziły z trudem, opisy rozwlekały akcję, wszystko wydawało się obce. Ale z każdym kolejnym chciało się więcej a ostatnie czytało się jednym tchem. Lektura ‘obowiązkowa’.